W naszej – nie naszej - walce plemiennej obowiązuje – Wy sobie możecie tam gadać w tym Parlamencie, ale realnie to rządzimy - my - i to my jesteśmy realnie wykonywanym prawem. Prawdą nie jest to, co da się wykazać i nią jest a to co ma być, bo to taki stan nie narusza interesów przeróżnych kast. Dziś opinia publiczna skupia się na kaście sędziowskiej. Ta jest oczywiście kluczową ale tylko jedną z ważnych. Kto temu zaprzecza godzien jest śmierci. Jeszcze nie fizycznej choć i takie w wykonaniu wypadków, przypadków i nieznanych sprawców się zdarzają. Realnie wykonywana władza i wpływy umożliwiają zadawanie śmierci cywilnej, eliminacji z życia.
W tym zakresie można przywołać choćby przykład 11-letnich procesów aż 5-ciu wiceprezydentów Krakowa, które skończyły się uniewinnieniami. Cel został osiągnięty. Ci ludzie zostali skutecznie wyeliminowani z życia publicznego, ich zamiary zostały zahamowane, a kasta rządców interesów samorządowych uzyskała lata, nie rok czy dwa, ale lata – dla działań wolnej ręki.
W tym tekście użyję dość drastycznego przykładu pochodzącego z dziedziny Nauki, teraz energicznie reformowanej ale niestety tak, iż naruszenie zasadniczych interesów kasty naukawej nie wchodzi w rachubę. Ta nazwa kasty to nie pomyłka pisowni, a określenie od prof. Mazura (Historia Naturalna Naukowca Polskiego) z lat jeszcze 70 tych – jako, że owa kasta jest jak beton zastygły z okresu przez który została wygenerowana. To błąd, który się zemści. Niemniej warto pokazać – to czego ludzie nie widzą - jak działa w tej kwestii walec zgniatający niepokornych i na czym polega jego siła destrukcyjna opiszę – choć to jest tylko jeden z możliwych wariantów.
Mówmy o przykładzie losów prof. Jacka Rońdy.
O tym, że jest to człowiek z dużym dorobkiem i ciekawym życiorysem naukowym, można się przekonać sięgając tylko do informacji powszechnie dostępnych, a te, choćby samym językiem tytułów prac, publikacji i grantów mówią o znaczących i całkiem praktycznych kompetencjach profesora w dziedzinach dotyczących własności, struktury i zachowania się materiałów metalicznych. Wiedza ta jest wspomagana doskonałym opanowaniem narzędzi komputerowych. Nie jest też powszechnie znane, że prof. J. Rońda zajmował się zagadnieniami przebiegu i skutków procesów wybuchowych.
Prof. J. Rońda do końca września 2018 był Profesorem Nadzwyczajnym z tytułem Profesora (tzw. Profesorem Belwederskim) w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, w Katedrze Informatyki Stosowanej i Modelowania i siłą rzeczy był członkiem Rady Wydziału Inżynierii Metali i Informatyki Przemysłowej AGH. Należy tu powiedzieć, iż jest to jednostka naukowa zajmująca się też zagadnieniami odkształcania metali. W swej historii naukowej prof. J. Rońda współpracował z Wydziałem Inżynierii Morskiej w Uniwersytecie Technicznym Hamburg-Harburg jako Asystent Naukowy przez 17 lat, pracując jednocześnie w University of Cape Town w RPA gdzie we współpracy z sześcioma uniwersytetami europejskimi tworzył systemy komputerowe do wspomagania spawania podwodnego (Wydział Matematyki i Matematyki Stosowanej) gdzie wychował trzech profesorów i stworzył oprogramowanie komplementarne do oprogramowania francuskiej firmy Framatome ( obecnie Areva) do symulacji i nadzoru procesów spawania rurociągów w energetyce jądrowej.
Po powrocie do Polski kierował zespołem naukowców Akademii Górniczo-Hutniczej, którzy zaprojektowali nowatorskie powłoki antybakteryjne na implantach ortopedycznych i wszczepach do rekonstrukcji twarzoczaszki. , w których zastosowano powłokę diamento-podobną typu DLS z dodatkiem irydu, platyny i srebra (3 patenty krajowe i jeden „światowy”) Pracował również w Japonii w Uniwersytecie w Osace, gdzie zaproponował kompleksową teorię matematycznego opisu przemian fazowych w stopach metali. Teorię cenioną w środowisku autorytetów naukowych w dziedzinie termodynamiki i opisywaną w encyklopediach specjalistycznych.
Proszę zauważyć, iż o ile w dzisiejszej nauce bywają ludzie zajmujący się jedną i bardzo ograniczoną wiedzą specjalistyczną – to w przypadku prof. J. Rońdy mamy do czynienia z typem naukowca dziś będącego rzadkością. – przykładu płynnego i spójnego łączenia wiedzy z różnych dziedzin. Jest bowiem oczywiste, że przyroda jest jedna i nie pozwala się dobrze rozpoznawać z pozycji żaby. Nisko i płasko leżącej i widzącej tyle, co przed nosem. Nie jest nowością stwierdzenie, że dopiero ogólniejszy ogląd wynikający z pozyskiwania wiedzy komplementarnej, pozwala w istocie na dochodzenie do jakiś uogólnień i na zbliżanie się do prawdy. Nie oznacza to oczywiście deprecjonowania osiągnięć naukowców zakopanych w jednej sprawie – bo Ci tym, o szerszym polu widzenia dostarczają ważnych dodatkowych informacji rzeczowych i uzupełnień, o których tamci nie muszą wiedzieć.
Specjalnie bardziej szczegółowo przybliżyłem drogę naukową, niektóre osiągnięcia i pola działania badawczego tylko tego jednego naukowca, by na tym tle została wyeksponowana skala podłości, z którą zadziały w Jego przypadku kasty – tym razem i sędziowska i naukowa z walną pomocą nagonki medialnej. Można powiedzieć, te kręgi wykonały i wykonują wyrok zniszczenia Profesora - wręcz w zmowie i porozumieniu, choć takowe wcale nie musiały mieć do tego ram wielce formalnych. Spoiwem współdziałania jest i była polityczna poprawność pomieszana z giętkością kręgosłupów, doprawiona panicznym strachem przed samym pomysłem chęci dochodzenia do prawdy poprzez posługę swą wiedzą, czasem i mózgiem z zagrożeniem naruszenia ciepełka „by nadal było jak było” przez całe ostatnie dziesięciolecia. W skrócie spoiwem jest wspólne tym kręgom poczucie zagrożenia. Czym? Odpowiedzialnością. Co najgorsze - realną.
To, że dociekanie prawdy materialnej jest podstawowym obowiązkiem każdego naukowca, kasta naukawców (a ona jest w tej sprawie osią obrotową interesu) w obronie status quo woli nawet nie pamiętać. Dla niej - pytania czy można się czymś zajmować i jaki jest oczekiwany wynik – zawsze siedzą z tyłu głowy. Profesor Rońda na to się nie oglądał.
Przypomnijmy więc fakty.
Oto po katastrofie Smoleńskiej wydawało się zupełnie oczywiste, że śledztwo w tej sprawie i natychmiastowe działania Państwa dla wyjaśnienia przyczyn i przebiegu zdarzenia, w którym ginie Prezydent Państwa i prawie sto osób z elity nie tylko politycznej – powinny stać się wręcz racją stanu I zadaniem państwowym. Tymczasem – chyba nawet ku zaskoczeniu samych władz Rosji – Państwo Polskie pod rządami D. Tuska grzecznie abdykowało oddając im inicjatywę w tej sprawie. To samo w sobie – bez względu na przyczyny katastrofy, które na początku nie były oczywiście znane – choć – i to też jest coś niewiarygodnego – były wskazywane jako pewne - każdego na świecie musiało wprowadzić w osłupienie. Już na pierwszy rzut oka nawet laika musiało zastanowić, że o ile podobny samolot wbił się w WTC, to tu, takowy został pokonany przez brzozę. Dalej obiekt o wadze kilkudziesięciu ton, uderza w miękkie podłoże nie robi dziury lub leja, a rozpada się na kilkadziesiąt tysięcy kawałków. O manipulacjach, ze skrzynkami, wrakiem i znikającymi ludźmi nie mówiąc. Nie trzeba być fachowcem by się co najmniej zdziwić. A stan automatycznej prawie konstatacji, jak niby było, obowiązujący w poprawności politycznej od samego początku musiał każdego zadziwić. Już w parę godzin po katastrofie było „wiadomo”. Skąd? Dlaczego? Nie silę się nawet domyślać tak to niewytłumaczalne nawet tylko w kategoriach przyzwoitości. A przyjęcie bez skutków prawnych, jawnych i bezczelnych łgarstw Pani Kopacz wygłaszanych z trybuny Sejmowej było żywą kpiną już nawet nie tylko z Parlamentu, a po prostu Państwa i Narodu. Zatrważający brak instytucjonalnej reakcji Polskich placówek naukowych wręcz wymusił na kompetentnych naukowcach z różnych dziedzin chęć i poczucie obowiązku wypowiedzenia swojej opinii. Sprawy katastrof są na tyle złożone, że ten, kogo nazywa się specjalistą od badania katastrof lotniczych jest tylko - i aż, tym, który potrafi odebrać i scalać wyniki badań szczegółowych dostarczanych przez specjalistów w różnych dziedzinach. W tym stanie rzeczy, wręcz oddolnym odruchem naukowców, których przecież obowiązkiem zawodowym i społecznym jest dochodzenie do prawdy, stało się zgłoszenie swej wiedzy do ściśle naukowej = poza politycznej - dyskusji porównującej argumenty, być może przydatne do analizy zdarzenia. Dyskusja i ścieranie się poglądów jest naturalną metodą pracy w dochodzeniu do prawdy. Ponad wszystko i wbrew polityce. Tak powstały kolejne Konferencje Smoleńskie, a były cztery – podkreślmy powołane bez związku z działaniami politycznymi – co w ich oczernianiu się im zarzucało. Do udziału w Komitetach Naukowych Konferencji zgłaszali się naukowcy z całego świata w tym również Członkowie Polskiej Akademii Nauk. Było to oczywiście działanie niezgodne z tak zwanym, właściwym ówcześnie a obowiązującym trendem politycznym. Tak więc z powodów czysto politycznych, każdy, i to bez wyjątku, kto śmiał być niezależny w osądach był zwalczany różnymi metodami. Przed rzeczową dyskusją nawet szef oficjalnej komisji pan dr. M. Lasek zwiewał „spiesząc się na obiad” i oczekując – cytuję - na pytania na piśmie. Ewenement w dyskusji naukowej i kompromitacja w fechtunku na rzeczowe argumenty. Po prostu – skoro nie dało się przedstawić kontrargumentów – bo fizyki jakoś nie da się politycznie zmienić – to pozostawało obsobaczanie i poniżanie autorytetu naukowego osób zwalczanych. Naukowcy z najwyższych półek – dlatego przybliżyłem sylwetkę naukową prof. J. Rońdy – byli ogłaszani amatorami, a techniczni amatorzy w porównaniu do Ich poziomu – a zasiadający w Komisjach Rządowych byli mianowani super-ekspertami technicznymi.
Pan prof. Jacek Rońda jako jeden z wielu – ze swym dorobkiem i wiedzą, do tej inicjatywy przystał będąc jednym z tych, którzy ratowali honor i powinność Polskiej Nauki a w Jego przypadku konkretnie Akademii Górniczo – Hutniczej.
Jak się okazało – po prostu – przyzwyczajony do tego, jak w cywilizowanym świecie to działa niezależny naukowiec nie tylko, jak się okazało, wystawił głowę pokazując jawne sprzeczności oficjalnych raportów ze swoją wiedzą ale i też pozwolił sobie na swobodną rozmowę w tej sprawie. Rozmawiał z dziennikarzem, a okazało się był przezeń przesłuchiwany.
I z rozmowy zrobiła się afera, w której oczywiście i dla potrzeb polityczno medialnych nie rozmawiano o meritum, a ośmieszano argumenty, które były podawane pokazywaniem zasadniczych problemów znanych nauce, tyle że w sposób komunikatywny.
Wywiad stał się pretekstem do całej dalszej sekwencji poczynań.
Na pierwszy ogień poszło postawienie zarzutu o złamanie zasad etyki naukowca. Oczywiście nie podjęciem pracy na rzecz Konferencji Smoleńskich. Co to to nie. Treścią wywiadu. Skorzystano z ewidentnej niezręczności wynikającej z tego, że człowiek nawykły do swobodnego fechtunku w dyskusji, w której można stawiać hipotezy a nawet blefować – nie przewidział, że jest de facto na celowniku przesłuchującego. Każde słowo w tej sytuacji może być użyte niezgodnie z intencją, prawdą i zamiarem. Trudno. Zarzut jednak i tak pozostaje kuriozalny z dwóch powodów. Po pierwsze i chyba ważniejsze – to prof. J. Rońda swym akcesie samotnie bronił powinności i honoru AGH. Proszę sobie wyobrazić, iż żadna i to dosłownie żadna instytucja naukowa w Polsce, poza Wojskową Akademia Techniczną w Warszawie, nie zgłosiła gotowości służenia swą wiedzą, specjalistami i możliwościami do współdziałania na rzecz wyjaśnienia takiej katastrofy. Nauka – płacona przez podatników – społeczeństwo – odmówiła pracy na rzecz problemu ważnego dla godności Państwa – bo to tak trzeba nazwać. Strach? Spętanie polityczną poprawnością? Co to za instytucje które niebawem głosem ówczesnego szef PAN mówią – niestety kto płaci (czyli nas utrzymuje) ten wymaga. Tenże chyba niedługo po tej wypowiedzi przestał być szefem PAN – i tak za dużo powiedział. I po drugie – akcja restrykcji służbowych miała źródło – i to poważnie potem zeznawał przed sądem Rektor i Dziekan – w rzekomym oburzeniu środowiska i licznych SMS-ach i w anonimowych e-mailach. I to miała być podstawa do podjęcia kroków odnoszących się do prawa pracy. Opinia publiczna wie tyle, że odsunięto prof. J. Rońdę od wykładów na poł roku. Też mi kara mógł pomyśleć każdy przeciętny Kowalski. Prawda jest taka, że owo odsunięcie od dydaktyki trwało przez 3 lata, odcinkami co półrocznymi, odebrano profesorowi wszystkie prace dyplomowe i doktorskie nawet te w toku, (zauważmy dotychczasowa praca koncepcyjna, kierownicza, interpretacyjna – gładko przeszła na inne konto – nie kradzież to oficjalnie zalegalizowana?) Oczywiście jakoś automatycznie profesor utracił kompetencje do prowadzenia grantów – czyli pracy naukowej. W jednym z konkursów w NCN (Narodowe Centrum Nauki) w 2014, jego projekt na badania implantów ortopedycznych nowej generacji zajął przedostatnie, 624 miejsce, dzięki czemu, zgodnie z regulaminem NCN, Profesor utracił prawo do składania wniosków o granty na okres następnych 3 lat! Protestu nie mógł złożyć, bo nie poparła go Uczelnia. Innych wniosków na projekty badawcze nie pozwolono mu złożyć. Dziekan nie dopuścił. Dodatkiem już tylko w tym wszystkim jest to, że – jak wiem – prof. J. Rońda stał się najniżej uposażonym profesorem Belwederskim na całej Uczelni. Każdy kijek dobry – byle przyłożyć.
Proszę zauważyć, tzw opinia publiczna z opisu całej historii w G.W i mediach pokrewnych co do typu, wie 1/ jakiś tam profesor J Rońda amator w sprawie katastrof lotniczych 2/ kłamał publicznie 3 / za co został lekko ukarany półrocznym odsunięciem od dydaktyki (też mi kara – kasę brał a robić nic nie musiał) W rzeczywistości - na dzień dzisiejszy – po czas sięgający ponad wiek emerytalny, zadano mu śmierć cywilną i zniszczono jako aktywnego naukowca. Faktycznie współdziałaniem kast został pozbawiony nawet prawa do obrony dóbr osobistych. Opina publiczna nawet jak coś wie o jakimś fragmencie sprawy – i tak bierze to za jakieś tam utarczki wewnątrz społeczności akademickiej. Gdy się jednak pozna ciąg wydarzeń i fakty oraz niby drobne ruchy tu - a to Sądu, a to administracji, czy władz uczelni – widzimy, że odbywa się, i to niby w świecie otwartej wymiany informacji, faktyczne zadawanie śmierci cywilnej. W białych rękawiczkach, w gabinetach, na Salach Sądowych. Coś na wzór tego, co to się nie tak dawno tyle, że z fizycznym skutkiem odbyło się w pewnej ambasadzie. O tym publika oczywiście ma nie wiedzieć. Polacy – nic się nie dzieje. Oj – tymczasem - dzieje się, a żadna sprawa tego typu wcale nie ma wymiaru jednostkowego. I tak zobaczmy w końcu działanie kast i w obronie tego „by było jak było”, i przed prawdą, dla nich nieraz bardzo niewygodną. Szum pajacujących na ulicach tylko koncentruje na sobie uwagę opinii publicznej i dziennikarzy. Skutki realne powstają w działaniu tych wciąż trzymających w rękach jakieś moce decyzyjne.
I drugie. W tej konkretnej sprawie rozważmy, że tak naprawdę naukowiec jest opłacany za dydaktykę a badania realizuje się w ramach grantów. Naukawcy aplikują o granty wedle aktualnej mody, a naukowcy – realizując jakiś cel postawiony dla dochodzenia do prawdy materialnej i rozwiązań oraz propozycji technologicznych. Ta druga postawa – jest - jak można się zorientować z opisu prac i osiągnięć prof. J. Rońdy, Jego zasadą działania w nauce. Tu środki finansowe nie są same w sobie celem, ale są potrzebne do osiągania celu i po prostu do życia. W tym przypadku nie ma zastosowania zasada często obowiązująca wśród naukawców i niestety preferowana – papier wszystko przyjmie, a system punktowy przełknie. Dziś nadal i naukowca i naukawca finansuje się u nas tak samo, a nawet bym powiedział patrząc na nowe rozwiązania tzw. „Konstytucji dla Nauki” tego pierwszego gorzej. To chyba działa wedle zasady znanej w odniesieniu do kelnerów w komunie. Płacić mało, bo i tak z boków będzie miał na dostanie życie.
Zachowanie się władz uczelni wobec profesora nie tylko naruszało Jego dobre imię (wypowiedzi prasowe itd.) ale i pozostawało – jak można wyprowadzać – niezgodne z Kodeksem Pracy. W tej sytuacji – nie było wyjścia dla, wtedy jakby profesora, ale skazanego czynami i decyzjami urzędniczymi Rektora na niebyt i regres naukowy – co jest najdotkliwsze dla naukowca. Sprawa została skierowana do Sądu Pracy. I w pierwszej instancji Pan Profesor sprawę wygrał. Akademia się odwołała i znów nastąpił – w mojej ocenie koncert kasty Sądu jakiego? Tak! Tego znanego na cała Polskę: Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Gdybym nie był osobiście świadkiem rozprawy i nie widział osobiście zachowania jednej Pani Sędzi ze składu orzekającego – to bym tego nie mówił. Były momenty, że czułem się tak, jakby oskarżonym w procesie apelacyjnym był Pan profesor. Najwyraźniej nie ma oczu i uszu ten kto twierdzi w zaparte, że Pani Sędzia Gersdorf uczestnicząca w wiecu politycznym, Pan Sędzia Tuleja, czy Rzepliński swymi kontaktami, spotkaniami i wypowiedziami pozostają w zgodzie z elementarnym wymogiem apolityczności Sędziego – co jest przecież jedną z podstawowych kwalifikacji w ogóle do pełnienia tej funkcji W moich oczach – obywatela i postronnego obserwatora ten krakowski Sąd kompromitował się, a wyrok skazujący powoda najwyraźniej wisiał w powietrzu. Skończyło się o tyle szczęśliwie, że tylko zmieniono wyrok Sądu Rejonowego. Jak dla mnie lekceważąc istotę sprawy, którą było pytanie: czy Rektor nakładając i to tak drastyczne sankcje na pracownika, zrobił to przestrzegając procedur zgodnych z Prawem Pracy. Nikt się nie zająknął na temat sposobu powołania, działania i umocowania statutowego takich ciał jak: Komisja Etyki i Komisja Dyscyplinarna, w tym zestawie w jakim one funkcjonowały w AGH. Sąd nie rozstrzygał też, czy można w ogóle podejmować kroki prawne na podstawie SMS-ów, donosów – co do których nie było i nie ma śladów procesowych, a nawet gdyby były – to czy i tak byłoby to działanie zgodne z Prawem Pracy. A w końcu, niby o to chodziło. W rzeczywistości cel był jasny: Rońda ma zostać spłaszczony i wyeliminowany – ma go nie być. Następnym krokiem byłoby wymuszenie, aby sam wyjechał za granicę tam, gdzie był przez ponad 28 lat, i kasty miałyby spokój a inni dostaliby następny dowód doświadczalny na irracjonalność samej chęci dochodzenia do prawdy w tym zakresie, który leży w ich kompetencjach. Poprawność polityczna – to ma być jądro etyki naukowca.
To nie są żarty.
Pan profesor miał nadal swoje zdanie (przeszedł na emeryturę w końcu 2018 r.) i z pracy w AGH jakoś sam nie chciał zrezygnować, no to w rewanżu zorganizowano mu następny problem: aferę prawie obyczajową.
Co prawda ostatnio nawet wybrano w Polsce na bodaj Burmistrza – gościa zachowującego się w kampanii ocierając się o europejsko-seks-niepoprawne wypowiedzi – to jednak dalszy uszczerbek na dobrym imieniu takiego profesora, to jest zawsze coś. Przynajmniej dla opinii gawiedzi a i w skutkach znów dyscyplinarnych – może coś przynieść.
To aferka z krainy dającej już dobitnie świadectwo o poziomie, na którym można bezkarnie i skutecznie niszczyć nauczyciela akademickiego z czterdziesto-sześcioletnim doświadczeniem dydaktycznym.
Otóż w kontakcie ze studentami, miał użyć obscenicznego określenia „ciągnąć druta” Jak to stwierdzono? Donosem. Zresztą to cała historia z magla rodem i szkoda się nią zajmować. Za to zajmowały się i zajmują tym maglem „ciała”, studenci w liczbie 3, Rzecznik Dyscyplinarny i Komisja Dyscyplinarna, gdzie rzekomi świadkowie plączą się zeznając stylu: „pisał – nie pisał”, „mówił nie mówił”, itd. Najwyraźniej, ktoś doszedł do wniosku, że w dzisiejszych czasach tego rodzaju oskarżenia czy pomówienia mają o tyle dużą siłę rażenia, że
a/ polityczna poprawność na tą sferę jest - jak trzeba – bardzo uczulona. Po nominacji dokonanej przez Prezydenta Trumpa można się było przekonać, jakie to może wywołać tsunami
b/ są to pomówienia, przed którymi obrona jest arcytrudna i należy do cyklu udowodnij, żeś nie wielbłąd,
c/ z takiej historii zawsze coś się przykleja – a pralni na te plamy nie ma – dziś poza jedną – błogosławieństwo salonu i kasty, a tu mamy właśnie promotorów maglownicy.
Do podszczypania, a może i wykończenia delikwenta – narzędzie wydaje się być idealne. Mam jednak wrażenie, że trafiła kosa na kamień. Profesor nie należy do myślących zależnie, nie należy do kasty i nie jest skłonny przyjąć ze spokojem, jak ktoś próbuje Go zniesławić. Ta kasta już chyba w swej pewności co do swojej siły nawet nie wie, że od pokoleń nie uginanie się – powodowało straty w bitwach, ale zawsze stosowane konsekwentne – wcześniej czy później owocowało śmiesznością i klęską satrapów, tyranów, i tego rodzaju gości przekonanych, że panują nad prawdą i po prostu ludzką przyzwoitością.
Takie to dziś jest życie neoflity pozbawionego pamięci historii i własnych przemyśleń .
Trudno – jaki poziom wiedzy technicznej – takie musi być wyjaśnienie dotyczące technicznej strony zagadnienia.
Łopatologiczne, warto więc w tym miejscu wyjaśnić, iż w każdej dziedzinie i w każdej specjalności, ba w każdej gwarze czy języku potocznym – występują określenia, które bez znajomości danej dziedziny, ale za to z natłokiem kudłatych myśli w głowie, czynią je nieprzystojnymi. Zgadza się. Używane w slangu tirówek i agencji towarzyskich owo ciągnięcie druta, jest łatwe do uzyskania z przetworzenia słów – ciągnienie drutu. Jest to określenie pewnej operacji technologicznej (ciągnięcia, przeciągania) prowadzącej do zmiany średnicy drutu, który we wcześniejszych etapach technologii uzyskał formę osiowosymetryczną z metalu w formie płynnej lub innego jego postaci. Trzeba dużo chęci i to specjalistów od przeróbki plastycznej, by takie coś jak ten problem sprokurować, a nie wyrzucić donosu do kosza albo wpisać takiemu donoszącemu studentowi po prostu najzwyklejszej pały. Z wiedzy technologicznej. Nawet nie do karty ocen, ale na zajęciach przedmiotowych. Inna sprawa, ze znam osobiście jedną Panią Profesor, i to Belwederską, która w całkiem dobrej wierze i z zapałem w taki temat by się włączyła. Ale to na boku
Proponuję też postronnym przyglądnięcie się takim na przykład określeniom jak te – tylko podkreślam z dziedziny z którą zetknąłem się zawodowo.
Oto próbny zestaw:
Ciągnienie drutu `- to już było,
Następne – ohyda i perwersja - ciągnienie rury na korku,
Lanie swobodne - może być do kokili, albo
Rabunek – w górnictwie to wydobywanie np. węgla a nie przyłożenie komuś pałką za rogiem dla odebrania delikwentowi portfela i kasy. Wówczas, w tym podejściu, Pan Profesor ośmielałby się chyba namawiać do czynów karalnych.
Też słowo tekstura. Tu już nie mówilibyśmy o nieprzyzwoitości, ale o manipulacji prowadzącej do oskarżeń. Zbitki słów, na ogół nic nie mówiące osobom postronnym ale już dla muzyka lub producenta frytek, a jeszcze bliżej: dla np. geologa oznaczają co innego niż to samo w brzmieniu - dla metalurga czy metaloznawcy. Każdy z wymienionych mógłby pomyśleć o drugim - o czym on mówi? – przecież ględzi bez sensu. Gdzie metal, gdzie ziemniaki na frytki, gdzie nauka o ziemi i gdzie do tego muzyka.
Przypuszczam, że inne dziedziny wiedzy są też bogate w określenia tego typu, które intencjonalnie można przerobić na obsceniczne lub wskazujące na głupotę lub co najmniej niewiedzę. W zależności od potrzeby wykorzystując skojarzenia słuchacza.
Jak się mówi: kiedy jest ochota – to pozostając w tej „poetyce”, że użyję kabaretowej frazy – i pies kota wyłomota. Bo to jest na tym poziomie intelektualnym – przepraszam.
Wystarczy chcieć. Naukawcy nadające bieg takiej sprawie, wykorzystując całą maestrią uczelnianego prawa i przewidywanych represji, nie zawahali się przed, że tylko tak delikatnie mówiąc, ośmieszeniem instytucji jak również ich samych.
Problemem tu może być tylko kto i kogo tu ośmiesza?
Bo powagę Uczelni i Nauki na pewno wystawiono na pośmiewisko.
Naukawcy działają konsekwentnie: karząc za to, że Profesor Rońda, nominalnie człowiek z opanowanej przez nich instytucji, śmiał wypowiedzieć się swoim własnym głosem w sprawie, która miała być utopiona w narracji upowszechnianej przez polskojęzyczną, niemiecką prasę już po kilku godzinach po katastrofie smoleńskiej.
Co tam fizyka jej prawa i zdrowy rozsądek?
Też są nie do pominięcia – konkretni, inni ludzie wtopieni w niebyt lub niespodziewane odejścia. Można tu też przytaczać inne nazwiska tych, co ośmielili się „wychylić” poza dopuszczalne obszary środowiskowej polit-poprawności.
Z tego punktu widzenia, profesorowi na razie się i tak upiekło. Ja mam nadzieję, że tak jak Pan Komenda, który odsiedział 18 lat w najgorszej jaką sobie można wyobrazić sytuacji cwela i prof. Jacek Rońda po działaniach tego niejawnego porozumienia zagrożonych kast, kiedyś odzyska dobre imię i sowite rekompensaty. Byle nie od Państwa, czyli od nas, podatników – tylko od „Reprezentantów”, tak ochoczo i na wyprzódki chcących się wykazać możliwościami kontroli środowiska naukowego, pełniących rolę wybitnych autorytetów naukawych a tak naprawdę, zdegenerowanych biurokratów naukowych oblepiających instytucje naukowe, jak pleśń stare tynki.
Wyszło im, jak zawsze, ale wyszło. Owszem, są to „Reprezentanci” do wszystkiego – tylko nie do Nauki w jej elementarnej powinności.
Oni już się wykazali