W życiu społecznym i politycznym różne czynniki splatają się ze sobą. Rozmaite wydarzenia są pochodną wielu innych, a przewidywanie czegokolwiek okazuje się bardzo ryzykowne a właściwie niemożliwe. Jaki bowiem politolog czy socjolog mógł w swoich rozważaniach prognostycznych wziąć pod uwagę wydostanie się z chińskiego laboratorium wirusa, który sparaliżuje cały świat? W Polsce sytuację komplikuje fakt, że zbliża się termin wyborów prezydenckich. Obóz rządzący dąży usilnie do ich przeprowadzenia, wychodząc ze słusznego założenia, że walka z epidemią wymaga stabilizacji i spokoju, a nie nieustannej kampanii wyborczej.

Opozycja za wszelką cenę chce storpedować zbliżająca się elekcję prezydencką. Najgorsze jest to, że Jarosław Gowin, do niedawna wicepremier i minister nauki i szkolnictwa wyższego, który w ramach Zjednoczonej Prawicy posiada w Sejmie około 20 szabel i decyduje o jej większości, w parlamencie zaczął prowadzić swoją grę. Sprzeciwia się korespondencyjnej formie wyborów i realnie może je zablokować, doprowadzając przy okazji do kryzysu rządowego i konstytucyjnego. Trzeba mieć nadzieję, że rozsądek zwycięży, ale już same gierki pana wicepremiera, gdy rząd heroicznie walczy z epidemią i związanymi z nią kłopotami gospodarczymi, budzą najwyższą niechęć.
Państwowe szkolnictwo wyższe, w wyniku wprowadzenia w 2018 r. z inicjatywy Jarosława Gowina nowej ustawy o szkolnictwie wyższym (zwanej szumnie Konstytucją dla Nauki) znalazło się obecni na skraju zapaści. Niestety – wszystkie fatalne mechanizmy, które przewidywali przeciwnicy tej ustawy (także moja skromna osoba) działają w pełnej krasie. Warto poświęcić im więcej miejsca:


1) Rektorzy na państwowych mają władzę absolutną, której pozazdrościć mógłby im Napoleon I Bonaparte. Ich zarobki często znacznie przekraczają pensję Prezydenta RP. Jako, że rządcy uczelni często niewiele znają się na wymaganych przez Ministerstwo slotach, ewaluacjach i impact factorach, sprawy te powierzają młodym rzutkim pracownikom naukowym, którzy w duchu technokratycznym energicznie wdrażają nowinki. Bardzo wzrosła też rola pracowników administracyjnych. Nie pełnią oni już funkcji pomocniczych, jak drzewiej bywało. Teraz ci różni wysokiego szczebla dyrektorzy, kanclerze i kwestorzy z nadania rektora, zastępują w podejmowaniu decyzji likwidowaną elitę profesorską. Na wielu uczelniach zdarza się niestety, że okazują tymże profesorom niechęć, lekceważenie i pogardę.
Dodajmy, że koronawirus wprowadzając rozmaite nadzwyczajne rozwiązania wzmacnia jeszcze autorytarne tendencje na naszych uczelniach.


2) W państwowych uczelniach rektorzy mianują praktycznie na wszystkie stanowiska na uczelni. Jeżeli istnieją nawet jakieś mechanizmy elekcji na niektóre stanowiska, to mają one w dużym stopniu fikcyjny charakter. Np. członków rad uczelni teoretycznie wybiera senat. Ale w wielu szkołach wyższych prawo wyznaczania kandydatów mają wyłącznie jakieś ciała (zwane np. Komitetami Nominacyjnymi) powołane przez rektora. Faktycznie więc w większości przypadków członków rad uczelni wyznaczają po prostu rektorzy. Niestety przeprowadzany w ten sposób nabór na stanowiska nie bierze zazwyczaj pod uwagę kwalifikacji nominowanych osób. Stosowana jest raczej zasada BMW – bierny, mierny, ale wierny.


3) Rektorzy w praktyce mianują też dziekanów. Dziekani (lub inaczej nazwani urzędnicy o podobnej roli) na bieżąco kierują wydziałami lub innymi jednostkami. Rektorzy pozostawiają im pewną swobodę. Nie ma natomiast rad wydziałów, które tradycyjnie posiadały duże kompetencje zarządzające, a także kontrolowały prace dziekanów. Poprzez te rady profesorowie mieli spory wpływ na funkcjonowanie jednostek, gdzie byli zatrudnieni. Teraz, gdy spotyka ich krzywda ze strony dziekana mogą odwołać się wyłącznie do rektora. A rektor odpowiada im, aby załatwiali swoje sprawy na szczeblu wydziału. Czyli u dziekana. Kafkowskie koło zamyka się. Profesorowie stają się trybikami w maszynie kierowanej przez rektora za pomocą grupy współpracowników, dziekanów i szefów uczelnianej administracji. Uczelnie zamieniają się w korporacje, zarządzane w sposób bezwzględny. W dodatku obowiązuje korporacyjna zasada, że im kto jest bliżej władzy tym więcej zarabia. Pazerność jeszcze wzmaga wspomnianą bezwzględność.
Dziekani także lubią otaczać się specjalistami od grantów, slotów i ewaluacji. Zazwyczaj prodziekanami lub pełnomocnikami dziekana zostają młodzi pracownicy naukowi, często niestety niebotycznie zarozumiali.


4) Sterowanie uczelnią państwową przez rektora i jego współpracowników jest stosunkowo łatwe ze względu na daleko posunięty stopień zastraszenia pracowników naukowych. Rektor może zrobić z nimi wszystko – zwolnić pod byle pretekstem, odebrać stanowisko, przenieść zdegradować, nie przyznać należnej nagrody, zablokować projekt badawczy, wyjazd etc. Najbardziej zastraszonymi gremiami na większości uczelni państwowych są senaty, których członkowie w głosowaniach jawnych rzadko przeciwstawiają się woli obecnego na sali i obserwującego uważnie rektora. Pojawiający się z rzadka niepokorni pracownicy naukowi są od czasu do czasu „stawiani do pionu” poprzez drobną lub mniej drobną szykanę. Wszechobecny strach deformuje proces decyzyjny na uczelniach, uniemożliwia wymianę poglądów, sprzyja negatywnej selekcji pracownikom naukowych.


5) Zbiurokratyzowany system oceniania (tzw. ewaluacji) uczelni i pracowników, poprzez punkty, dopełnia miary nieszczęścia. System ten faworyzuje nie solidnych naukowców, ale spryciarzy, którzy tworząc dzieła mierne, niepotrzebne a związane z modnymi trendami myślowymi, umieją je umieścić w zachodnioeuropejskich „prestiżowych” pismach. Owi spryciarze robią szybkie kariery umiejętnie operując punktami, slotami, indeksami, projektami, grantami itp. za którymi kryje się często absolutna pustka. Pisanie solidnych i ciekawych książek czy prowadzenie badań regionalnych uważane jest wręcz za szkodnictwo nie przynoszące uczelni odpowiednich korzyści.


System punktowy demoluje zarówno nauki humanistyczno-społeczne, jak i matematyczno-przyrodnicze. Zwłaszcza jednak w tych pierwszych jest on niezwykle demoralizujący dla młodych pracowników naukowych. Aby zdobyć 100 punktów trzeba napisać monografię książkową i zamieścić ją w wysoko punktowanym wydawnictwie. Praca nad taką książką trwa często kilka lat i wymaga ogromnego wysiłku. Ale można też postąpić inaczej. Zbiera się np. pięciu młodych doktorów, dobrych znawców punktów, slotów i factorów. Zapewniają sobie finanse z grantu lub z funduszu dziekana i piszą syntetyczne opracowanie jakiegoś tematu. Wprawdzie syntetyczne ujecie powinno być raczej domeną starych doświadczonych profesorów, ale przecież nikt im nie zabroni… Następnie owa dzielna piątka dzieli się pracą – na każdego przypadają 2-3 kilkunastostronicowe rozdziały. Potem tłumaczą to wszystko na angielski (przypominam: mają na to fundusze) i nawiązują kontakt z wysoko punktowanym (II kategoria na polskich listach ministerialnych) wydawnictwem zagranicznym. Wydawnictwo to musi mieć jedną cechę (a o nią nietrudno) – chętnie publikuje za pieniądze. Wprawdzie tylko w Internecie, ale zawsze… W rezultacie owa piątka młodych adeptów nauki otrzymuje po 300 punktów (każdy!) za redakcję książki oraz po 75 punktów za rozdział, czyli w sumie (załóżmy, że wszyscy napisali po 3 rozdziały) 525 punktów na osobę. W sumie więc „zarabiają” 2625 punktów. Niech się więc schowa jakiś „mamutowaty profesor” ze swoją monografią za 100 punktów. Dziekan uściska i ozłoci „dzielną piątkę” a nie starego mamuta.
W naukach przyrodniczych częste jest dopisywanie się szefa do opracowań jego pracowników. Ale są też metody nowocześniejsze. Można wciągnąć do współpracy informatyka, zebrać szereg artykułów opublikowanych za granicą i zawarte ich wyniki „przepuścić” przez specjalnie napisany program komputerowy. Wyniki będą zapewne „warunkowe”, w stylu: jeśli „tak to tak, a jeśli siak to siak”. Wzbudzą one wśród naukowców irytację z drugiej jednak strony wysoko punktowane pisma zagraniczne chętnie takie rzeczy publikują. A więc hulaj dusza…


Smutne jest to, że pochodną tych wszystkich patologii jest upadek wolności słowa na uczelniach. Polski świat akademicki przesiąknięty jest poprawnością polityczną, a osoby wypowiadające się śmiało i bezpośrednio podlegają represjom. Władze uczelni negują prawo pracowników (zwłaszcza tych o poglądach prawicowych, chrześcijańskich i konserwatywnych) do wypowiadania swoich opinii, nawet poza murami uczelni. Blokowane są też w szkołach wyższych wykłady zapraszanych osób z zewnątrz o takich poglądach. Natomiast osoby reprezentujące opcje liberalne i lewicowe, a nawet lewackie mogą wygłaszać prelekcje bez przeszkód. Ostatnio polskim światem akademickim wstrząsnęła informacja o wznowieniu postępowania dyscyplinarnego przeciwko profesorowi Aleksandrowi Nalaskowskiemu z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu związku z jego tekstem pt. „Wędrowni gwałciciele” opublikowanym w Tygodniku „Sieci” dnia 26 sierpnia 2019 r. Zasłużonemu profesorowi, wielkiemu autorytetowi moralnemu nie odpuszcza się nawet w czasach szalejącej epidemii i zagrożenia dla wszystkich.


Czy nowy minister Wojciech Murdzek powstrzyma postępując degradację polskich szkół wyższych? Czy uspokoi starszych i doświadczonych profesorów, którzy już z utęsknieniem oczekują emerytury? Zobaczymy. Na razie minister milczy.

autor: Prof. Wojciech Polak
historyk, nauczyciel akademicki, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek i przewodniczący Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.

Tekst ukazał się na portalu wPolityce.pl 3 maja 2020r