Chyba nie mylę się pisząc, że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem odwagi Włodzimierza Cimoszewicza, europosła z rekomendacji Czarzastego i z nadania Schetyny. Cimoszewicz publicznie zmieszał z błotem samego Jarosława Kaczyńskiego, nie oszczędzając przy tym swoich politycznych sponsorów. Tych ostatnich uznał za przedszkolaków, natomiast Kaczyńskiego określił jako małowartościowego człowieka, który trzyma za twarz 30 milionów Polaków. Można się tylko domyślać, co Cimoszewicz sądzi o Polakach, którzy pozwalają trzymać się za twarz miernocie.

Jednak domniemana opinia o Polakach nie może pomniejszać grozy sytuacji byłego premiera, który postawił się człowiekowi uznawanemu przez opozycję za bezwzględnego, mściwego dyktatora. Szekspirowski dylemat Cimoszewicza nakreślił kiedyś Adam Michnik, choć bezwiednie, bo nie jego miał wtedy na myśli, lecz partię-matkę dzisiejszego herosa.
To był rok 1990, kiedy poseł Michnik, broniąc majątku i dobrego imienia PZPR przed „antykomunizmem jaskiniowym”, wyznał, że w stanie wojennym po 13 grudnia i siedząc w kryminale nie byłem aż tak ostrożny, żebym dzisiaj musiał być aż tak odważny.
I w ten sposób dotarliśmy do samego źródła odwagi europosła Cimoszewicza. On musi być dzisiaj szaleńczo odważny, ponieważ kiedyś był nadzwyczaj ostrożny. Zarówno działając w komunistycznych organizacjach młodzieży, jak i w partii-matce, która doceniając jego ostrożność, wybrała go sekretarzem PZPR na odcinku uczelnianym Uniwersytetu Warszawskiego.
Nic to, że krwawy Kaczyński czai się za węgłem; że jego siepacze grasują po ulicach; że rządzi partyjna mafia – Cimoszewicz musi być dzisiaj odważny. Ostrożnie wytrwał w PZPR aż do wyprowadzenia sztandaru, teraz musi odważnie dzierżyć sztandar oporu przeciwko okrutnemu reżimowi. Trzeba przyznać, że dość przewrotnie działa to prawo Michnika.
Z kolei marszałkowi Tomaszowi Grodzkiemu bije dzwon. Jeszcze nie ten z powieści Hemingwaya, co to wieści ostateczny koniec. Raczej taki dzwon na trwogę i kompromitację. Zbliża się 10 maja, którą to datę marszałek Grodzki rekomendował Polakom jako apokaliptyczną. Miała nastąpić hekatomba: Rozmawiałem z wybitnymi polskimi zakaźnikami i epidemiologami, którzy mają wyliczenia, że w optymistycznym wariancie rozwoju epidemii 10 maja będzie 40 tysięcy zakażonych, a w pesymistycznym wariancie będzie pół miliona zakażonych.
Tak więc, proszę szanownych czytelników, wybitni zakaźnicy-optymiści informowali marszałka Grodzkiego o liczbie 40 tysięcy zakażonych na 10 maja. To było absolutne minimum. Tymczasem wiemy już raczej na pewno, że zakażonych będzie dobrze poniżej 20 tysięcy, czyli lekko licząc dwukrotnie mniej. Zatem sytuacja epidemiologiczna w naszym kraju napawa, tryska wręcz radosnym optymizmem, jakiego nie spodziewali się najwięksi optymiści z otoczenia marszałka Grodzkiego. O wariancie zakaźników-pesymistów już nie wspomnę, bo zazdrość mi gardło ściska na samą myśl o ich wybitności.
W związku z tym miałbym w stosunku do Trzeciej Osoby w państwie dwa postulaty. Pierwszy jest taki, żeby marszałek ujawnił wyliczenia tych wybitnych epidemiologów oraz ich nazwiska, bo nie po to jest światło, żeby pod korcem stało. Niech blask kaganka wiedzy opromieni całe społeczeństwo, nie tylko marszałka Grodzkiego.
Kolejny postulat dotyczy komisji śledczej, której powołanie deklaruje opozycja, aby zbadać, dlaczego nie odbyły się wybory 10 maja. Otóż jest ze wszech miar konieczne, żeby marszałek Senatu zgłosił się dobrowolnie jako ważny świadek, który uniemożliwienie wyborów w tym terminie uważa za swój osobisty oraz Senatu sukces. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu.


Opublikowano na Salon24.pl: 8 maja 2020,