Każdy plac ma ważne życiowe znaczenie dla okolicznych mieszkańców. Takie miejsca powstają w zasadzie samorzutnie – wszędzie tam gdzie ludzie chcą kupować to co im się podoba, co im smakuje, co im odpowiada. Zaczątki takiego wolnego handlu istniały zawsze – a dziś mamy je nawet przy wyjściach z Metra, w jakimś miejscu większego osiedla itp. W Krakowie – oba Kleparze, Plac przy Lea, itd. – to wręcz mutacje tego co było przez wieki na małym Rynku, na Rynku Głównym i Placu Szczepańskim.

Ostatnio to Okrąglak na Kaźmirzu a za nim i Plac Nowy – są zabijane, przez inny – współczesny interes. Też handel, niezwykle lukratywny i nie prowadzony z koszyka lub na stole - choć wielce krótkowzroczny- handel miejscem, przestrzenią. Uprawiany prawnie przez białe kołnierzyki. Widzimy to na wielu przykładach.

Plac handlowy jest przejawem normalnego życia – szukania równowagi pomiędzy popytem a podażą. To wolny handel i … tętniące życie. Od wieków. Banał? Nie zupełnie. Dziś, w coraz to nowsze obszary wolności wchodzi, a to „troska” a to „dbałość”, a to Państwo, a to samorząd, a to – i to głównie - Unia. Gdzie Bruksela, a gdzie Plac. A w tle polityka i ingerencja w gospodarkę. Dziwne, że tzw, Obrońcy Demokracji nowego chowu – wręcz postulują wszechwładzę ingerencji - w prawo, w rodzinę, w kultywowanie tradycji. Nawet zabierają się za definiowanie kto jest postępowcem, a kto za poglądy powinien być leczony, że zacytuję klasyka z trybuny sejmowej z pianą na ustach.

Będę bronił Placu – bo ten mi się podoba jako jakaś enklawa wolności codziennej – i już.

Proszę się zastanowić nad jakością i wielością oferty dla mieszkańca. Na placu mamy ser z mleka, które można skwasić – co dla ludzi z UE – jest oczywiście trucizną. Kiszona kapusta – kto to widział tak przestępczy produkt. Choć dziś, coraz częściej się mówi o tym czymś, w samych zdrowotnych superlatywach. Też odkrycie!

Od zawsze plac handlowy to było i jest miejsce, w którym rolnik mógł sprzedać swe produkty. W tym akurat zakresie – mamy już niestety na placach zamiany Rolnika na Pośrednika. Ten drugi – z punktu widzenia wędzideł - już jest w pewnym sensie bardziej zinstytucjonalizowany, opanowany administracyjnie. Taki ma mieć, i na ogół ma, firmę handlową. Jest już w pętach – w zamian za co, jest w miarę zabezpieczony przed systemem. Choć wobec kontroli wszelakich, nikt nie jest bezpieczny. Dobre samopoczucie, wszechwładza i nieodpowiedzialność kontrolerów, nie znają granic ani w wiedzy ani w stosowaniu prawa ani w odpowiedzialności za decyzję. Realne prawo handlu dla rolnika do wolnej sprzedaży swych produktów nie jest wymyślonym problem a poważna bariera – z wielu – dla naszego rolnictwa, skoro np. Organizacja IPPC – organizuje ogólnopolską akcję na rzecz stworzenia prawnych możliwości bezpośredniej sprzedaży produktów przez rolników, co zresztą też próbowaliśmy zrobić realizując w połowie lat 90-tych program związany z dbałością o zachowania rolnicze w zlewni zalewu Dobczyckiego. Temat wiecznie żywy – nie do pokonania, choć wydaje się odwiecznie oczywisty.

Mimo tego, jeszcze są na placu rolnicy. Zakały jedne. Życie jeszcze jest silniejsze niż soc-pomysły w wydaniu UE &Co.

Najlepiej jakby rolnicy na nowo założyli mikro – PGR. Tylko wtedy po co handlować i myśleć o miastowym? Bezsens. Polski rolnik komunie się na dał, teraz zaczyna już nie mieć sił. Zasady są te same, choć systemy ponoć różne…

Teoretycznie Plac to ostoja wolności handlu i dostępu klienta do wolnego wyboru produktu nie wytwarzanego seryjnie i przemysłowo. Teoretycznie.

Wiecie Państwo co mnie naprowadziło na te myśli? Spróbuję pokazać to w tym tekście w świetle jednego wydawałoby się drobnego i całkiem zwyczajnego zdarzenia. Kontroli Sanepidu. Podejdę do sprawy bez angażowania się w kwestie godne reakcji o charakterze obrony koniecznej. Rzecz miała miejsce na Placu na Stawach. Kontrola jednego, konkretnego, stoiska, tradycyjnie działającego tylko w piątki i soboty, w którym jeden z ostatnich rolników na Placu sprzedawał swoje wyroby. Zielenina, małe przetwory, kiszona kapusta własnej roboty i takież ogórki. Ludzie ustawiali się w kolejce do tego stoiska. To było po prostu dobre. Tak – czas przeszły wydaje się, że jest konieczny.

Dla mnie był to najazd w dwójnasób symboliczny.

Jeden symbol – polega na tym, że rzecz dotyczy rolnika. a nie właśnie pośrednika handlowego. Drugie zupełnie symboliczne znaczenie ma to, że rzecz miała miejsce dosłownie w przeddzień hucznego Balu na Stawach. Ów bal ma być wydarzeniem – kreacją Rady Dzielnicy dla ludu –jak widać - jednak w pewnej lewitacji nad rzeczywistością. Tu radocha – tam smutek i rolnika i mieszkańców. Rolnika bowiem de facto skasowano. I nie, by zapłacił, coś poprawił i spokój. Ma zaprzestać – na to wychodzi – porzucić myśl o handlu, warunki są wszak takie, których nie jest w stanie spełnić – handlując raz- dwa razy w tygodniu i paroma produktami.

Rzecz jest w toku – zobaczymy jak będzie, ale sam fakt każe się dobrze zastanowić nad mechanizmem, który tu zadziałał.

Na pierwszy rzut oka – w zasadzie Matrix. Wszyscy na placu handlują; a to zielonym a to przetworami. Na stołach są nawet oliwki w zalewach, sery – bez których plac by się nie obył i przeróżne inne ingrediencje z otwartych kubełków. Tu wolne powietrze i otwarte kubełki nie przeszkadzają – ludziom w ogóle to najmniej – bo też chętnych nie brakuje. Są też na stołach - a jakże – i kiszona kapusta i ogórki – tyle, że z hurtowni, w plastikowych wiadereczkach przykrytych okazjonalnie denkami – jak hurtownia daje. U naszego rolnika – to samo – ale własnej roboty. Garnek z kiszoną kapustą – przykryty pokrywką. Chrzan tarty – bez dodatku fabrycznej certyfikowanej rzepy w słoiczkach też ma powodzenie. Widać to fatalnie.

Po wielu latach tym razem padło na Niego, Jak grom z jasnego nieba. Klienci – zęby w stół. Sanepid się przyłożył – skontrolował, zakazał, nakazał – pogroził i … urzędniczo de facto – wysadził w powietrze działalność. Jakoś na niego wypadło.

Można powiedzieć – zdarza się. Ale od razu i tak definitywnie? Właściwie o co tu chodzi? O ochronę? Kogo przed kim? Po latach i z całego Placu tylko ci rolnicy To każe się bliżej przyjrzeć problemowi Każde działanie ma swój motyw i swój cel. Spróbujmy je i w tym przypadku zidentyfikować.

Zaznaczam – to tylko możliwe kierunki myślenia, te które jednak się narzucają – po założeniu, że sprawa nie jest czystym przypadkiem albo rażącą nadgorliwością inspektorów a te i tak byłby poważnym sygnałem dla samej instytucji Sanepidu.

Można stanąć na stanowisku – bodaj Holoubka – zresztą też onegdaj - chłopaka ze Zwierzyńca. Ten nie tylko sławny aktor ale uroczy, zwykły człowiek - mówił to o aktorstwie ale po przeniesieniu na Sanepid można powiedzieć; Sanepid jest od karania – jak d.. od sr…nia. Dosłownie to cytat. Nie jestem pewien czy akurat o to chodzi, ale na to wychodzi.

Żadna kontrola nie jest prowadzona przypadkiem – to jest powszechnie wiadome. Albo wynika z planu albo donosu. Egzekutorzy są tylko narzędziami. Przyszli do tego akurat jednego – jak na zlecenie. Z zadaniem.

Trudno oprzeć się prostej myśli. Jeśli chodziłoby o kwestię pozyskania wykonu (jak się to mówi w żargonie urzędniczym) i kasy – nie zabijano by dojnej na przyszłość krówki. Niech by sobie dalej działał – zawsze można coś znaleźć. Nie ma wszak mechanizmu kontroli tego rodzaju organizacji jak Sanepid. Ma ona w ręku narzędzie nakładania kar – nawet bez specjalnie logicznych motywów (każdy choćby sklepikarz, i nie tylko, ma w tym zakresie bolesne doświadczenia), która by się nie kończyły właśnie co najmniej mandatem. Patrz Holoubek.

Wychodzi na to, że zlecenie musiało być konkretne – i ręczę, że Ci którzy kontrolę wykonywali byli w tym względzie czyści jak łza. Z taką akcją by się przecież samodzielnie nie wychylali. Ktoś ich pchnął mając do tego pozycję. Oczywiście kto i na podstawie jakich przesłanek – któż to może wiedzieć?

I to jest pierwsza dźwignia tego mechanizmu. Ktoś zza węgła jest jak widać w stanie uruchomić taką organizację jak Sanepid w jakimś swoim interesie.

Zlecenie wykonane na medal. Standard.

Nie ma sensu dociekać któż mógłby być nadawcą problemu – to jest kwestia do analizy w samym Sanepidzie. Koniecznie z odpowiedzią na pytanie jak rzeczowo mają się wyniki tej kontroli i zasadniczość by nie powiedzieć wyjątkowość potraktowania rolnika – do faktycznych i niezwykle społecznie ważnych zadań takiej instytucji jak Sanepid.

Widzę niestety jeszcze ciemniejszą wersję tych przypuszczeń.

Teren Placu na Stawach – ma bardzo wysoką cenę rynkową, a jego pozyskanie dla celów inwestycyjnych – to bardzo atrakcyjny plan biznesowy. Biznes nie zna pojęcia kadencji, jest cierpliwy i całkiem realnie myśli strategicznie. Przykłady – nawet bardzo ryzykownych akcji biznesowych można w Krakowie wskazywać i to w każdej dzielnicy.

Plac jest własnością Miasta, pozostając w zarządzie spółki kupieckiej – z którą umowa ma ramy czasowe.

Rolnik jako niezorganizowany w tej strukturze jest najsłabszym ogniwem ewentualnej obrony dotychczasowej funkcji Placu, za to jest łatwym celem do pokazania innym co może Ich spotkać jak będą oporni. Zmiana funkcji Placu jest niemożliwa? Naprawdę?

Przypomnę bardzo dawną sprawę zamiaru inwestycji IVACO na miejscu boiska treningowego Cracovii. Nikt w to nie wierzył ale można to wykazać, że sprawa inwestycji w Klubie zakończyłaby się mniej więcej w trzy lata po zakończeniu inwestycji wyprowadzką Klubu a ten by się pytał tzw. Inwestora Zastępczego – ile jest dłużny. Sprawa padła a przy drugim – dziś zrealizowanym zamiarze jakoś nikt nie protestował a wynik i inwestycyjny i sportowy można widzieć tylko bardzo pozytywnie. To była skuteczna obrona.

Proponuję też pod podobnym kątem zobaczyć sprawę „obróbki” budynku Związku Legionistów Polskich – po oderwaniu jej od całego kontekstu historycznego i ideowego – choć ten jest w tej sprawie najważniejszym spoiwem.

Nie ma dla biznesu rzeczy niemożliwych a pytanie o użycie wież Mariackich dla celów komercyjnych – już ćwiczyliśmy.

Niemożliwe?

Przypominam – próbę – a jakże „studialna” i tak dalece hipotetyczna, że Rada Dzielnicy się na to nabiła – w odniesieniu do Placu już była. To projekt meczetu wraz z Centrum Kultury – był nawet referowany i dyskutowany w nowo wtedy otwartym Collegium Maximum UJ. Czyli nie ludki sobie to dla żartów wymyśliły. To był etap przyzwyczajania opinii lokalnej – że można, że nie ma barier w tym i interesu lokalnego.

I pozwolę sobie na pokazanie tego innego tła akcji na pierwszy rzut oka mało wytłumaczalnej.

Ona może mieć swoje tło całkiem racjonalne z rolnikiem jako chwilową, łatwą tarczą ćwiczebną w pierwszym planie.