Kiedy 28 kwietnia 2010 roku prezydent Laszlo Sólyom powierzył misję stworzenia nowego rządu na Węgrzech Viktorowi Orbanowi, chyba nikt w Polsce nie spodziewał się, że to wydarzenie będzie miało tak istotne konsekwencje dla naszego kraju. W Polsce trwała wówczas żałoba po katastrofie smoleńskiej, która wydarzyła się kilkanaście dni wcześniej. Pewnym zwiastunem przyszłych wydarzeń było jednak wybranie przez Victora Orbana miejsca swojej pierwszej oficjalnej wizyty – oczywiście Warszawy.


My mieliśmy swoje smoleńskie problemy, a Węgry miały swoje. Stały na krawędzi katastrofy gospodarczej. Polska była wtedy gospodarczym prymusem Unii Europejskiej, a Węgry jego czarną owcą. Uzależnieni od zagranicznego kapitału, z bardzo niską produktywnością rodzimego, z gigantycznym zadłużeniem zarówno publicznym, jak i prywatnym. Krajem wyniszczonym przez wieloletnie rządy socjalistów. Co ciekawe w tym 2010 roku już coś nas łączyło z Węgrami, bowiem Polska miała w tym roku drugi najwyższy deficyt budżetowy w Unii Europejskiej. Drugi, bo oczywiście pierwsze miejsce zarezerwowane było dla Węgier.
Kiedy skończył się komunizm, węgierskie PKB na osobę stanowiło 51% PKB niemieckiego przy wskaźniku 31% w Polsce. Przeciętny Węgier miał też o 70% wyższe dochody w 1990 roku niż przeciętny Kowalski. My postawiliśmy na Leszka Balcerowicza i jego terapię szokową kontynuowaną w jakimś mniejszym stopniu przez kolejne ekipy. Węgrzy raczej, z krótką przerwą, na politykę ciepłej wody w kranie. Wynik tych różnic w długim okresie jest taki, że już dawno Węgry przegoniliśmy. Mamy też niższy deficyt, niższe zadłużenie i niższe oprocentowanie tego zadłużenia. Aktualnie przeciętny mieszkaniec Budapesztu osiąga trochę ponad 70% przeciętnego dochodu mieszkańca Warszawy po uwzględnieniu różnic w cenach.
Widać więc wyraźnie, że Węgry absolutnie nie powinny stanowić dla nas wzoru do naśladowania. Może więc skupmy się na okresie rządów Viktora Orbana, który przez ostatnie sześć lat stał się swoistym idolem prawicowych dziennikarzy i prawicowych środowisk nad Wisłą. Cud gospodarczy na Węgrzech, który się tam podobno dokonał, ma jednak swoją mroczniejszą stronę. Zostawię tu już na marginesie trudne do policzenia w tej chwili koszty uzależnienia się energetycznego Węgier od Rosji (Węgry, w odróżnieniu od Polski, sprzedały swój cały sektor Putinowi). Zostawię też na boku długoterminowe polityczne konsekwencje gry Viktora Orbana na dezintegrację Unii Europejskiej.
Skupię się za to na czymś policzalnym, co umyka wszystkim entuzjastom polityki prowadzonej przez rząd z Budapesztu. Skupię się na podatkach. Pewnie teraz część czytelników przestanie czytać, bo podatki są mało sexy, ale tak naprawdę powinny być najważniejsze dla każdego z nas. Nie jest ważne dla mnie czy pomnik smoleński ma być długi na kilometr wzdłuż, czy kilometr szeroki. Mało mnie interesuje czy powstanie przed pałacem prezydenckim, czy na Żoliborzu. Interesuje mnie za to, ile z zarobionych przeze mnie ciężko pieniędzy zabiera mi rząd i czy wydaje te pieniądze sensownie, czy też nie. Wszystko inne jest dla mnie mniej ważne. Większość pozostałych kwestii to zwykle nic nie dające bicie piany, które ma odwrócić uwagę od tego, że ktoś się za Twoje pieniądze świetnie bawi.
Podatki trzeba liczyć ogółem. W Stanach Zjednoczonych w 1900 roku narodziła się idea wyliczania dnia wolności podatkowej. W Stanach poprzez Tax Fundation wylicza się ten dzień, w którym symbolicznie przeciętny Smith przestaje pracować na swój rząd, a zaczyna pracować na siebie. Ostatnio to jest zwykle końcówka kwietnia. W Polsce dzień wolności przeciętnego Kowalski podlicza Centrum Adama Smitha.
W 2008 roku przeciętny Kowalski w Polsce pracował na państwo do 14 czerwca. Przeciętny węgierski Kovacs pracował na rzecz państwa znacznie krócej – do 20 maja. Miał więc znacznie od nas lepiej. Wątpliwy cud gospodarczy nad Balatonem sprawił, że w 2015 roku relacje się odwróciły. W Polsce w 2015 roku przeciętny Kowalski pracował na rzecz naszego kochanego państwa 143 dni, czyli do 23 maja. Przeciętny Węgier natomiast pracował w 2015 roku ku chwale Viktora Orbana 184 dni, czyli do 2 lipca. Relacje się zmieniły w ten sposób, że Polak pracuje dziś o 22 dni krócej na rzecz państwa niż w 2008 roku. Tymczasem Węgier dziś pracuje dłużej o 41(!) dni niż w 2008 roku, by utrzymywać prawdziwy socjalizm, który w odróżnieniu od poprzednich papierowych socjalistów buduje na Węgrzech prawicowy Wiktor Orban wraz z grupą powiązanych oligarchów. Gdy wejdziemy głębiej w szczegóły tego orbanowskiego ,,cudu gospodarczego”, dowiemy się, że węgierski rząd tylko w pierwszych 4 latach swoich rządów wprowadził 40 dodatkowych podatków. W tym tak absurdalne, jak np. dla sektora telekomunikacyjnego podatek od długości kabli telefonicznych. W konsumentów uderzył np. podatek dotyczący środków czystości. Otumanione propagandą rządową dzięki przejęciu przez rząd mass mediów (brzmi znajomo?) społeczeństwo zaprotestowało skutecznie właściwie raz, gdy rząd musiał wycofać się po demonstracjach ze specjalnego podatku do internetu.
Wszystkim polskim fanom Victora Orbana, którzy ostatnio ekscytowali się tegorocznymi obniżkami podatków, np. CIT-u, na Węgrzech, należy przypomnieć, że to Węgry mają najwyższą (27%) stawkę VAT w UE. Jeszcze w 2013 roku rząd Orbana przymierzał się na serio do podniesienia VAT-u do 35%.
Viktor Orban nie jest żadnym cudotwórcą, a raczej niezwykle utalentowanym manipulatorem i populistą. To nie zachodnie koncerny płacą za ograniczanie deficytu budżetowego, a zwykli Węgrzy, w VAT. Nawet tak szeroko komentowany w Polsce podatek od handlu, który to niby Węgry wprowadziły, by poprawić los miejscowych firm kosztem zagranicznych, to już dziś bujda na resorach. Aktualnie, po interwencji UE, podatek zmienił się z progresywnego na liniowy i każdy płaci tyle samo. Nieważne czy nazywa się Kovacs, czy Tesco. To nie Orban uratował węgierską gospodarkę przed katastrofą, a węgierski podatnik, któremu węgierski przywódca przetrzepał kieszenie.
To w końcu też Viktor Orban jest współodpowiedzialny za to, co się działo w Brukseli, czy Paryżu. To, że wykreował się w opinii publicznej na głównego przeciwnika sprowadzania emigrantów do Europy i jako pierwszy zaczął, stawiając płoty, demontować strefę Schengen, nie może nam przysłonić faktów, że to nie kto inny, jak Orban popiera Putina. Tego samego Putina, który – wspierając wojskowo tyrana Assada – doprowadził do przedłużenia się wojny, która w efekcie wykreowała Państwo Islamskie i falę uchodźców, z którą już nikt nie jest w stanie sobie w Europie poradzić. Gdyby nie rosyjska pomoc, to Assad był już na łopatkach i Daesz by zwyciężył. W 2011, 2012 roku nie było żadnego ISIS w Syrii. Węgry i sam Orban, popierając Rosję, osobiście są za to też odpowiedzialne.
23 marca to dzień przyjaźni polsko-węgierskiej. Tego dnia też piszę ten tekst. Z tej okazji życzę i nam, i Węgrom, żebyśmy przejrzeli na oczy i aby czas rządów manipulatorów i populistów jak najszybciej minął. Jarosław Kaczyński i Viktor Orban mają wiele wspólnego, tak jak ich partie – PiS i Fidesz.
W końcówce ,,Seksmisji“ Juliusza Machulskiego Maks, grany przez Jerzego Stuhra, wydostając się z podziemnego świata PRL-u, który Machulski genialnie przemycił na przekór cenzurze pod przykrywką świata pozbawionego mężczyzn, mówi: ,,Idźmy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja?“. Ten film był z 1983 roku i widownia wtedy po tej kwestii rechotała, bo wiedziała o co chodzi. Dziś minęło ponad 30 lat i znowu zapomnieliśmy o co chodzi, a wraz z nami zapomnieli Węgrzy. Pora sobie znowu przypomnieć, bo inaczej możemy wylądować z powrotem w bunkrze. Odcięci od świata.

Tekst ukazał się w Liberte 23 marca 2016r. (Liberté! to niezależny liberalny magazyn społeczno-polityczny).