Największy problem z pchanymi właśnie przez europejski establiszment zmianami traktatów polega na tym, że mają się one dokonać bez rozgłosu, pospiesznie i na zasadzie „przecież to oczywiste i nie ma nawet o czym rozmawiać”.
Kucie unijnego żelaza póki gorące

Gdy piszę te słowa, Parlament Europejski przegłosował (nieznaczną większością) zmiany w unijnych traktatach, które idą w kierunku dalszego ograniczenia wpływu demokratycznych rządów państw członkowskich na decyzje podejmowane przez unijne instytucje. Zmiany mocno ograniczają prawo weta poszczególnych krajów oraz przekazują niektóre kluczowe obszary (np. politykę klimatyczną) w wyłączną kompetencję Brukseli. To nie jest żadna niespodzianka.

Znamy rachunek sił i wiemy, że w obecnym PE tzw. bardzo wielka koalicja (skupiająca cały mainstream czyli chadeków, socjalistów, liberałów i zielonych) ma bezpieczną większość. Tak będzie przynajmniej do przyszłorocznych wyborów do PE. Po nich może być już różnie, bo wspomniana koalicja słabnie. Obecny euroestabliszment spieszy się więc bardzo, by kuć żelazo póki gorące. I załatwić to, co uważa za słuszne, zanim wyborcy nie wycofają dla nich poparcia.

To oczywiście nie jest kres ścieżki legislacyjnej. Koniec końców na zmiany w traktatach o funkcjonowaniu Unii muszą się jeszcze zgodzić szefowie rządów wszystkich państw Unii. Tak przynajmniej zapewnia opinię publiczną ta część polityków, ekspertów i komentatorów, którzy lubią pozować na prounijnych, liberalnych oraz nowoczesnych. W myśl ich opowieści zyscy ci, co podnoszą dziś temat zagrożeń jakie zmiany eurotraktatów niosą dla unijnej demokracji, suwerenności państw członkowskich oraz dotychczasowej filozofii eurointegracji to pieniacze. A ich argumenty stanowią typowe „straszenie” ludzi złą Unią, które oczywiście „nie ma nic wspólnego z rzeczywistością”.

Takie ustawianie debaty cofa naszą rozmowę o Polsce w Unii Europejskiej - niestety - o całe lata świetlne. Oto wrócić mamy do czasów, gdy gdzieś daleko za górami za lasami mądrzy i światli Europejczycy podejmowali słuszne decyzje o pogłębieniu integracji kontynentu. A rolą nas maluczkich w odległej Warszawie, Pradze, Budapeszcie (albo gdziekolwiek indziej) było te zmiany z radością i wdzięcznością akceptować. A jeżeli już ktoś koniecznie nie potrafi się do tych nowych pomysłów zapalić, to niech przynajmniej siedzi cicho i nie przeszkadza w procesie, który i tak jest nieuchronny.

Tak faktycznie rozmowa o Unii u nas Polsce przez pierwsze 10-15 lat naszego członkostwa wyglądała. To się jednak w ostatnich latach mocno zmieniło. Polska zaczęła bardziej aktywnie uczestniczyć w polityce europejskiej. I ośmielała się mieć w podejmowanych tam decyzjach własne zdanie. Co oczywiście rozwścieczało liberalny euroestabliszment - nienawykły do dzielenia się swoim monopolem na słuszność. Efektem był spór między Brukselą a Warszawą. Spór permanentny, głęboki i nieprzypadkowy. Konflikt ten bardzo mocno wpłynął na wynik wyborów w Polsce.

Teraz mamy nad Wisłą nową większość. Ta nowa większość bardzo chce pokazać, że jest inna niż PiS - prounijna i nastawiona na dialog z Brukselą. W praktyce jednak jest bardzo prawdopodobne, że na tym polu „sprzątanie po PiSie” będzie się przejawiać w automatycznym powrocie do opisanej powyżej relacji „Unia decyduje - Warszawa zatwierdza”. Wyłamanie się z tego myślenia przez część europosłów PO daje pewne nadzieje. Z drugiej jednak strony presja na wszystkie kraje, które zdecydowałyby się teraz tę rewolucję w unijnych traktatach zawetować, będzie teraz olbrzymia. A przeciwstawienie się woli liberalnego euroestabliszmentu wymagać będzie wielkiej politycznej odwagi i niezależności od zagranicy. Czy rząd Donalda Tuska jest gwarantem takiej niezależności? Szanse zawsze są. Ale chyba równie wielkie, co nadzieje Mateusza Morawieckiego na sformowanie większościowego rządu.

Oczywiście nie będzie się to wszystko odbywało z otwartą przyłbicą. Takie procesy nigdy nie są bowiem przejrzyste. Obserwowane w ostatnich latach rozpychanie się przez unijne instytucje oraz gromadzenie przez Brukselę kolejnych kompetencji odbywa się przy użyciu innych metod. To nie czasy eurokonstytucji ani nawet traktatu lizbońskiego, które poprzedziła wielka debata pod hasłem „quo vadis Europo?”. Teraz zmiany mają wchodzić w życie szybciej i sprawniej. Bez zbędnej zwłoki. Trochę metodą faktów dokonanych, trochę prawniczej przemocy, trochę sankcji dla inaczej myślących państw członkowskich (czego doświadczyła w minionych latach Polska), a trochę wedle starej zasady, że przecież „już wszystko dawno ustalone. I nie ma o czym rozmawiać”.

W kwestii procedowanych na naszych oczach zmian traktatowych ten ostatni schemat jest więc najbardziej prawdopodobnym scenariuszem dalszego rozwoju wypadków. Propozycje opuszczą Parlament i staną na agendzie Rady Europejskiej. Tam zostaną przez zwolenników (głównie Niemców) odpowiednio spakietowane i ufryzowane. Będziemy więc świadkami opowieści, że są to rozwiązania w zasadzie sankcjonujące coś, co już de facto jest. Może połączy się je z kwestią finansową? Tak, by każdy rząd, który ośmieliłby się rozważać ich zawetowanie, musiał będzie wziąć na siebie odium tego, kto pozbawił swoich obywateli „unijnych środków”. Propozycje zmian traktatowych zostaną także posiekane na kawałki i w ten sposób - małymi dawkami - przepychane dalej.

Już dziś mamy na przykład osobne propozycje komisji PE sankcjonujące wyższość prawa unijnego nad prawem państw członkowskich. Zasada ta - obca dużym traktatom powołującym do życia UE, a według wielu nawet z nimi fundamentalnie sprzeczna - idzie sobie przez Parlament po cichutku i jakby osobno od pozostałych propozycji. I tak będzie aż do jej faktycznego zatwierdzenia - niejako na marginesie któregoś ze szczytów. O tym, co oznacza dowiemy się za parę lat, gdy demokratyczny rząd w którymś z krajów UE będzie chciał podjęć decyzję kłócącą się z prawem wspólnotowym.

Wtedy usłyszymy, że to niedopuszczalne i że przecież wszyscy się zgodzili.
Rafał Woś

Tekst ukazał się na Salon24.pl 22 listopada 2023r

 

PRZECZYTAJ

 📝 Najnowszy artykuł
10 Października 2024

Złamana obietnica ze 100 konkretów. Wyborcy poczekają na nią długie lata

Nie będzie kwoty wolnej od podatku na poziomie 60 tys. złotych ani w 2025 roku, ani do 2027, gdy upłynie kadencja tego rządu. Mimo hucznych i licznych zapowiedzi ze strony Donalda Tuska i Andrzeja Domańskiego z kampanii wyborczej, udogodnienie dla podatników znika z planu finansowego gabinetu.
Obietnice przedwyborcze
We wtorek rząd Donalda Tuska przyjął średniookresowy plan budżetowo-strukturalny na lata

...
(Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 1 minuta.)


10 Października 2024

Złamana obietnica ze 100 konkretów. Wyborcy poczekają na nią długie lata

(724) Redakcja Salon24.pl

Nie będzie kwoty wolnej od podatku na poziomie 60 tys. złotych ani w 2025 roku, ani do 2027, gdy upłynie kadencja tego rządu. Mimo hucznych i...
(Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 1 minuta.)


02 Października 2024

Dlaczego Pola Matysiak musi ogłosić swoją kandydaturę na prezydenta RP

(683) Rafał Woś

Nie ma już na co czekać. Zbuntowana polityczka Lewicy powinna jak najszybciej stanąć do wyścigu o prezydenturę w roku 2025. Jeżeli nie teraz, to...
(Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 3 minuty.)


30 Września 2024

Ardanowski: Kandydat PiS wg Kaczyńskiego? Ken od Barbie

(579) Aleksandra Cieślik

– Według kryteriów określonych przez prezesa Kaczyńskiego kandydatem na prezydenta mógłby być Ken (ten od lalki Barbie), bo takie jego cechy...
(Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 5 minut.)


29 Września 2024

Tusk nic nie zrozumiał z lekcji, które ostatnio dostał?

(892) julian olech

Powódź to klęska, którą trudno przewidzieć, mamy jednak pewne narzędzia, dzięki którym walka z takim kataklizmem powinna być o wiele skuteczniejsza,...
(Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 2 minuty i 49 sekund.)