- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 6 minut.
Na wstępie wczorajszej Ligi+ redaktor Smokowski wyraził opinię, że szósta kolejka ligowa dostarczyła nam wprost fantastycznych przeżyć, ponieważ strzelono w niej 28 goli. Od razu wyłączyłem telewizor, ponieważ nie jestem zwolennikiem programów omawiających problemy branży pogrzebowej, a oglądanie pudrowania trupa w niedzielny wieczór nie jest rozrywką jakiej łaknę. Nie mam żadnych pretensji. Nie wymagam przecież od pracowników telewizji, która wywaliła miliony na transmisje, by szczerze opisywali produkt, który wciskają niewinnym widzom.
Kurz po pucharowej kompromitacji jeszcze nie opadł, ale skoro wszyscy „eksperci” już wylali swoje żale można od nowa budzić nadzieję i podziwiać. Nawet winni zostali w pewnym sensie ukarani, bo jak raz cały kwartet najlepszych drużyn poprzedniego sezonu dostał łomot.
Świetnie, że pada dużo goli, ale w pierwszej lepszej okręgówce jest podobnie i nikt się nad tym faktem szczególnie nie unosi. Wszyscy chyba rozumieją, że o gole łatwo, gdy zawodnicy ofensywni mają dużo czasu i miejsca. W zasadzie komentujący mecze naszej ligi swoje kwieciste wywody i statystyczne ciekawostki powinni zastąpić powtarzanym w kółko: Szybciej! Szybciej do diaska!
Apelowanie o cokolwiek do ludzi odpowiedzialnych za kluby piłkarskie to przysłowiowe rzucanie grochem o ścianę. Gdyby włodarze naszych ekstraklasowych potęg byli zdolni do jakiejkolwiek refleksji od lat przyglądalibyśmy się procesowi zmian, a przecież nic takiego nie miało i nie ma miejsca. Całą uwagę poświęca się w Polsce znalezieniu alibi dla porażek, nie szukani rozwiązań. Przy czym za porażkę mam nie tylko pucharowe klęski, ale poziom ligi, od patrzenia na którą dosłownie bolą oczy.
Frekwencja jest marna, ale ludzie jednak chodzą na mecze. Telewizja transmituje każde spotkanie, co jest prawdziwym wyzwaniem dla masochistów. Maszyna propagandowa Ekstraklasy działa, pieniądze jako takie wpływają na konta. PZPN odstawia taniec niewinnej dziewicy, ponieważ rzekomo nie ma z tym nic wspólnego.
Bylejakość myślenia
Stefan „Kisiel” Kisielewski używał określenia „dojutrkowanie” oznaczającego widzenie swoich zadań w perspektywie możliwie najkrótszej. Tak jest dużo łatwiej, ponieważ przy takim podejściu nie trzeba analizować dzisiejszych decyzji w kontekście skutków, jakie przyniosą w przyszłości. Prowadzi to do myśli, że każdy błąd można naprawić natychmiast i dzięki temu można swobodnie popełnić kolejne głupstwo.
Dzięki temu na poziomie klubów, Ekstraklasy S.A. czy PZPN nie dopracowaliśmy się żadnej głębszej analizy klęsk, ani programu, który pozwoliłby nam wyleźć z bagna w którym tkwimy po uszy. Nie mylcie tylko takiego programu z narracyjnymi bredniami, które specjaliści od PR produkują masowo na potrzeby wyżej wymienionych bytów.
Niezawodnie przeczytamy o nacisku na szkolenie młodzieży, o niezwykle cennych wychowankach, o rozwoju infrastruktury i ogólnie o szacunku, miłości do barw i trosce najwyższej.
To są lektury godne pięciolatków. Polski klub, nazajutrz po absolutnej i fatalnej w skutkach klęsce na arenie międzynarodowej organizuje dla kibiców konkurs, w którym nagrodą jest koszulka piłkarza z autografem. Tak wygląda nowoczesna komunikacja z kibicami, czyli przysłowiowa rozmowa kija z tyłkiem.
Brak pieniędzy?
Warto zwrócić uwagę na fakt, że rosnący z każdym rokiem budżet polskiej piłki nijak się nie przekłada na podniesienie jej poziomu. Przypatrzmy się poniższej klasyfikacji:
https://www.transfermarkt.com/wettbewerbe/europa
Mamy tutaj europejskie ligi ustawione według wartości rynkowej grających w nich piłkarzy. O dziwo, nasze siedemnaste miejsce niewiele odbiega od rankingu UEFA, w którym zajmujemy pozycję na początku trzeciej dziesiątki.
Jeśli ktoś w tym miejscu pomyślał, że nie wygląda to źle, spieszę go poinformować, że nasze 17 miejsce bierze się z tego, że kadry naszych klubów są wyjątkowo szerokie. Przeciętna wartość naszego ligowego gracza to 330 000 Euro i patrząc pod tym kątem wyprzedzają nas jeszcze: Rumunia, Bośnia i Hercegowina, Dania, Serbia, Szwecja, Bułgaria, Cypr i Kazachstan.
Prawdziwy obraz uzyskujemy dopiero, gdyby wartość grających w polskiej lidze piłkarzy skonfrontujemy z całościowym budżetem ligi, także z uwzględnieniem wszelkiej pomocy uzyskiwanej od miast i państwa w formie infrastruktury sportowej itp. Ale już z powyższej bazy można wysnuć prosty wniosek, że ilość nie przechodzi w jakość. 490 piłkarzy, to trzydziestu chłopa na klub. Sporo, prawda? To ciekawostka, że polski ligowy klub zatrudnia średni najwięcej piłkarzy w Europie. Dorównuje nam jedynie Grecja. Możemy ogłosić, że nasze kluby w czymś są najlepsze. Brawo!
Polska liga jest ligą skrajnie marnotrawną, a co ciekawe im większy i bogatszy klub tym więcej pieniędzy potrafi wyrzucić w błoto. Delikatnie rzecz ujmując, nawet coroczne wygrywanie ligi nie zmieni faktu, że zwycięzca jest zarządzany byle jak. To, że liga uśrednia wszystkich, że każdy może wygrać z każdym jest tego oczywistym pokłosiem. Potem następuje pucharowa weryfikacja i kibic ma wrażenie, że jest okładany kowalskim młotem po głowie.
Obcokrajowcy i „wielkie transfery”
Z tabeli opublikowanej przez Transfermarkt wynika, że w naszej lidze gra ich stosunkowo niewielu. Nieco inaczej rzecz się ma, gdy przyjrzymy się wyjściowym składom naszych klubowych tuzów, ale w sumie nie w ilości rzecz, a w jakości. Jej miernikiem jest bardzo słaba „sprzedawalność” zakupionych za granicą piłkarzy. Wielkie, milionowe transfery obcokrajowców z naszej ligi można bowiem policzyć na palcach jednej ręki.
Dzieje się tak dlatego, że kluby nie inwestują, tylko zapychają nimi dziury w składach, a potem zgry-wają przed kibicami „pierwszą naiwną” gdy świeżo nabyty obiecujący trzydziestolatek ledwie porusza się po boisku. Czasem można odnieść wrażenie, że klubami nie rządzą prezesi czy zarządy, a futbolowi agenci oraz wysokość ich prowizji. I znowu powtarza się schemat: Im bogatszy klub, tym szansa na interesujący zakup mniejsza.
Jakby tego było mało trwa moda na sprowadzanie z zagranicy rozmaitych ignorantów jako trenerów. Ci z kolei wloką za sobą asystentów, pomocników wszelkiej maści, a nawet specjalistów od transferów pod pozorem, że ci znają rynek z którego pochodzą. Tworzą się całe kolonie wyłudzaczy, które z klubem mają tyle wspólnego, że nieustannie deklarują przywiązanie do swojego naiwnego żywiciela. Najgorsze, że podobne sytuacje powtarzają się od lat i nikt nie wyciąga z nich wniosków. Może nie ma kto?
Paradoksalnie pomogłoby podniesienie limitu obcokrajowców spoza UE, ale PZPN trzyma się wyśrubowanego limitu niczym pijany płotu. Nie przypadkiem zalewają naszą ligę miernoty z równie miernych piłkarsko krajów, skoro podstawowym argumentem w ich zatrudnianiu, poza niską ceną jest unijny paszport. Chętnie i ze śmiesznym skutkiem naśladujemy wielkie ligi, a nie zauważamy, że gdyby taki Bayern Monachium chciał, to mógłby wystawić do gry jedenastu Białorusinów, a Jagiellonia Białystok dwóch. Sami odcinamy się od naturalnego dla nas rynku, chyba tylko po to by sprowadzać zużytych Portugalczyków czy trzecioligowe gwiazdy z Hiszpanii.
Czy można zmusić kluby do nabrania rozumu?
Nie przebije się ściany rzucając w nią publicystycznym grochem, skoro do zainteresowanych nie trafiają nawet argumenty finansowe. Przecież nie tylko resztki prestiżu tracą nasze kluby przy okazji kolejnych europejskich omłotów, ale przede wszystkim pieniądze tak ulubione i wynoszone na piedestał przez opisywane tutaj środowisko.
Nie da się zadekretować rozsądku, ale można zmianami regulaminowymi naprowadzać kluby na właściwsze niż obecna ścieżki. Radykalnie podnieść możliwość zatrudniania obcokrajowców spoza Unii, co spełni rolę marchewki. Jako kij niech posłuży wymóg ciągłej gry, powiedzmy trzech młodzieżowców. Nie w kadrze, składzie, tylko realnie uganiających się za piłką. Nie trzeba obwarowywać tej zasady przepisami o wychowankach, ani narodowości. I tak nikt nie kupi młodego zdolnego Hiszpana, bo żadnego naszego klubu na to nie stać.
Że nigdzie tak nie ma? Że w zawodowym futbolu nie przystoi stawianie takich barier? Że drastycznie spadnie poziom ligi?
Nigdzie nie ma też wielkich klubów, z pięknymi stadionami i rzeszami wielkomiejskich kibiców, które rok w rok dostają zawstydzające lanie od przeciwników dysponujących X razy mniejszym budżetem. A o poziomie, w sensie jego spadku niech się lepiej nikt nie ośmiela wspominać poza kabaretem.
Oczywiście nikt nawet nie spróbuje przeforsować czegoś podobnego, ponieważ już dawno złamana została zasada podstawowa, że nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie. Dlatego nic się nie zmieni. Czekają nas kolejne zawstydzające lania i wieczne zdziwienie, że ci nasi rywale tak szybko biegają, że im się w ogóle chce tak doskakiwać do naszych, blokować strzały, wyprzedzać i kiwać.
Zasada jest prosta. Im szybciej odpadniemy z pucharów, tym prędzej zapomnimy z czym mamy do czynienia na własnym podwórku. Im szybciej zapomnimy, tym prędzej damy się ponieść ligowym emocjom. Interes ma się kręcić, show trwać, a naszą rolą jest podziwianie tego niesłychanie ekscytującego produktu jakim jest Ekstraklasa.
Tekst ukazał się na Salon24.pl w dniu 27 sierpnia 2018r