- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 5 minut i 23 sekundy.
O siedemnastej Polska, jak co roku, zatrzyma się na chwilę, by oddać hołd powstańcom warszawskim. W taki dzień, jak rocznica wybuch Powstania Warszawskiego, myśli w naturalny sposób wędrują ku sprawom związanym z walką o wolność. Uważam, że 1-szy sierpnia to nie jest dzień na roztrząsanie wszystkich za i przeciw wybuchowi Powstania (jest na to pozostałych 364 dni w roku) i należy się skupić na oddaniu hołdu poległym za wolną Polskę.
Jednocześnie wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by w taki właśnie dzień zastanowić się nad stanem polskiej armii. W końcu od kondycji polskiego wojska zależy, czy pewnego dnia nie trzeba będzie znowu organizować kolejnego zrywu niepodległościowego. Tymczasem całkiem niedawno dużym echem odbiły się rewelacje gazety „Nasz Dziennik”, która powołując się na wyliczenia ekspertów z Akademii Obrony Narodowej, napisała, iż Polskie Siły Zbrojne są w stanie obronić zaledwie 3 procent naszego terytorium i nie wystarczyłyby nawet do obsadzenia granicy z Okręgiem Królewieckim. Wprawdzie jeden z generałów dał tym wyliczeniom pryncypialny odpór (na Twitterze, ale zawsze), ale i bez rachunków speców z AON wiadomo, że w polskim wojsku – delikatne mówiąc – nie dzieje się dobrze. Wystarczy przytoczyć garść podstawowych faktów, żeby to pojąć.
Po pierwsze – liczebność i struktura. Polska armia liczy ok. 100 tys. ludzi, a więc jest armią dość małą. Dla porównania niemiecka Bundeswehra jest prawie dwa razy liczniejsza (ok. 190 tys.), zaś Siły Zbrojne Federacji Rosyjskiej są ponad osiem razy większe i liczą ok. 845 tys. żołnierzy. Ale liczebność to jedno, bo znacznie ciekawsza jest struktura polskiego wojska. Otóż tylko 1/3 polskich żołnierzy to szeregowcy, reszta to oficerowie i podoficerowie. Innymi słowy mamy dwa razy więcej dowódców, niż dowodzonych. To jest oczywiście postawienie struktury wojska na głowie, bo cóż to niby za armia, gdzie dwóch oficerów musztruje jednego szeregowca? Po drugie – dowództwo. Mechanizmy awansu w polskim wojsku są mniej więcej takie, jak i w całej administracji, gdzie w górę najszybciej pną się mierni, bierni, ale wierni. O ile więc na niższych szczeblach wojskowej hierarchii można spotkać wielu zdolnych ludzi, to – im wyżej, tym niestety gorzej. Oczywiście przesadą byłoby stwierdzenie, że wszyscy polscy generałowie i pułkownicy nadają się tylko i wyłącznie na złom, ale obawiam się, że tych, którzy w ogóle nie powinni znaleźć się na tak wysokich stanowiskach jest o wiele za dużo. Dobrą egzemplifikacją są generalskie nominacje dla prokuratorów prowadzących śledztwo w sprawie Tragedii Smoleńskiej. Ja wiem, że NPW to nie Sztab Generalny, tylko śledczy poprzebierani w mundury, ale na tym przykładzie widać doskonale, jacy ludzie są preferowani i przedstawiani do awansu. Wprawdzie B. Komorowski wycofał się w ostatniej chwili z awansów dla wojskowych prokuratorów, ale tylko dlatego, że nacisk opinii publicznej był zbyt silny, bo ludzie z NPW są powszechnie znani i ich nominacje budzą emocje. A ilu jest takich, którzy są kompletnie anonimowi i obejmują wysokie stanowiska dowódcze, bo opinia publiczna nie ma pojęcia jacy to ludzie stroją się w generalskie pagony? Co więcej – dla nikogo nie jest chyba tajemnicą, że wpływy rosyjskie (zwłaszcza na najwyższych piętrach dowodzenia) są w polskiej armii dość silne, choć oczywiście z roku na rok coraz mniejsze. Zresztą trudno, żeby było inaczej, skoro wielu z dzisiejszych generałów i pułkowników kariery oficerskie zaczynało w latach 80. pod czujnym okiem towarzysza generała Jaruzelskiego. Siły tych wpływów dowodzi już choćby sam fakt, że pierwsze poważne działania celem oczyszczenia wywiadu wojskowego („uszy i oczy Sztabu Generalnego”) z ludzi, co do których były wątpliwości, czy bardziej lojalni są wobec Warszawy, czy wobec Moskwy – mam na myśli, rzecz jasna, rozwiązanie WSI – zostały podjęte dopiero sześć lat po wstąpieniu Polski do NATO. Po trzecie – profil. Polskie wojsko to głównie siły ekspedycyjne, bowiem nasze dowództwo skoncentrowało się przede wszystkim na zapewnieniu gotowości armii do pełnienia misji takich, jak te w Iraku, czy w Afganistanie. Oczywiście powtarza się nam przy tej okazji, że ci żołnierze jadą tam się „szkolić” i „powąchać prochu”.Może to i prawda, ale można mieć wątpliwości, na ile szkolenie odbywane w warunkach klimatycznych i geograficznych diametralnie różnych od tych, jakie panują w Polsce, okaże się przydatne w realiach europejskich. Po czwarte – sprzęt. Słychać czasami, że polska armia jest „stosunkowo dobrze wyposażona”. Może i jest, ale chyba na wojnę z Zulusami. Można w ogóle odnieść wrażenie, że Polska ma wojsko tylko po to, żeby kupować dla niego za granicą przestarzały, albo niepotrzebny sprzęt. Tytułem przykładu można wskazać czołgi „Leopard” z niemieckiego demobilu oraz śmigłowce „Caracal”, czyli latający szrot, który za ciężkie pieniądze próbują nam wepchnąć Francuzi. (Jak słychać, kupno tego francuskiego złomu było ceną, jaką nasz kraj ma zapłacić za brukselski stołek dla Tuska.) Ktoś może powie – ale za to mamy nowoczesne samoloty wielozadaniowe F-16. No mamy, ale też nie bardzo wiadomo po co właściwie je kupiono, bo sił obronnych naszego kraju tych niecałe pięćdziesiąt samolotów jakoś wydatnie nie zwiększyło. W ogóle te całe „samoloty wielozadaniowe” to trochę takie wojskowe Pendolino, czyli bardzo droga zabawka kupiona głównie po to, żeby zadać szyku. Niestety, ale patrząc przez pryzmat sprzętu polska armia prezentuje się nie tyle, jak poważna siła bojowa, co jak wojskowy skansen, nad którym, od czasu do czasu, przelecą F-16 i namalują na niebie biało-czerwoną wstęgę, żeby było ładniej. Do niedawna aktualne było jeszcze „po piąte”, a mianowicie to, że nie bardzo było wiadomo, kto właściwie ma dowodzić armią na wypadek wojny (to już naprawdę ewenement na skalę światową). Zmieniło się to, gdy prezydent Komorowski mianował Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. Nastąpiło to wprawdzie dopiero po upływie ćwierć wieku od powstania III RP, ale dobrze, że w ogóle nastąpiło.
Kiedy osiem lat temu PO obejmowała rządy, to czyniła to między innymi pod hasłem zwiększenia sił obronnych kraju m. in. poprzez zniesienie poboru i profesjonalizację armii. Ministrem Obrony Narodowej w rządzie Donalda Tuska został wówczas pan Bogdan Klich, nawiasem mówiąc psychiatra z zawodu. Czyżby w polskiej niezwyciężonej armii było aż tylu oficerów uważających się za Napoleona Bonaparte, albo Aleksandra Wielkiego, że potrzeba było specjalisty od zaburzeń psychicznych żeby zrobił z tym porządek? Jakkolwiek tam było, dość, że Klich wprawdzie zniósł pobór, ale z tą profesjonalizacją wyszło, jak zwykle, czyli pozostała ona w sferze pobożnych życzeń. Ja oczywiście jestem jak najdalszy od obwiniania o cokolwiek Donalda Tuska. Wiadomo, że on chciał jak najlepiej, ale cały czas przeszkadzał mu Jarosław Kaczyński, który napuszczał krety, żeby ryły pod murawą boiska, skutkiem czego Tuskowi fatalnie haratało się w gałę i do reformowania armii pan premier nie miał głowy. To jasne. Ale też nie da się ukryć, że wskutek ośmioletnich zaniedbań w sferze wojskowości nasza armia coraz bardziej podobna jest do tej, jaką Polska dysponowała w czasach saskich, kiedy wojsko składało się głównie z pocztów sztandarowych i kompanii reprezentacyjnych. Jak pamiętamy Rzeczpospolita stała się wówczas „karczmą zajezdną”, po której obcy żołnierze (ruscy, pruscy i rakuscy) hulali, jak sami chcieli. Czy docelowo tak właśnie ma wyglądać ta cała „Polska w budowie”, której nie mogą się nachwalić prorządowe media? I co komu po „nowych drogach i pływalniach”, jeżeli swoje porządki zaprowadzi tutaj – dajmy na to – Władimir Putin?
Tekst ukzał się na Salon24 w dniu 1 sierpnia 2015r