- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 6 minut.
Gdyby już blisko 300 lat temu Niemcy nie ukuli terminu "schadenfreude", musiałby on powstać najpóźniej pod koniec czerwca br. Nie ma bowiem wątpliwości, że wielu czerpało radość z tego, jak organizatorzy Euro 2024 nie radzili sobie właściwie na każdym polu. Tyle że Niemcy są sami sobie winni. Przez lata nasłuchaliśmy się przecież o tamtejszym "ordnungu". Nawet w reklamach atakowały nas teksty o niemieckiej precyzji. W trakcie zakończonego turnieju te mity upadły z wielkim hukiem. Nasi sąsiedzi zostali po prostu obnażeni. Czy czuję "schadenfreude"?
Wypraszam sobie! Przecież w polskim słowniku nie ma takiego wyrazu ani jego adekwatnego odpowiednika...
"Bardzo nam przykro, że zabrakło dla pana miejsca, ale mamy nadprogramowe zainteresowanie. Proszę wrócić do nas pod koniec czerwca, gdy wznowimy proces akredytacyjny" — brzmiała informacja od organizatorów Euro 2024. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dostałem to w odpowiedzi na wpisanie się na listę rezerwowych na... finał turnieju, który odbywał się przecież w połowie lipca.
Przyjąłem to z uśmiechem politowania, bo szanse, by w ten sposób wejść na mecz Hiszpania — Anglia, i tak były niewielkie. Na inne absurdy trudno było już przymknąć oko, zwłaszcza że mogły doprowadzić do prawdziwych tragedii. To nie będzie kolejny tekst skupiający się tylko na wpadkach organizatorów Euro 2024 związanych z komunikacją publiczną. Ale na początek pewną scenkę rodzajową muszę przytoczyć.
Po meczu z Francją wracałem do Polski pociągiem. Nocowałem w Essen, skąd miałem odbyć blisko czterogodzinną podróż do Berlina, tam niecałe dwie godziny na przesiadkę i podróż do Krakowa — już PKP.
Co mogło pójść nie tak? Ano to, co nie domagało przez praktycznie cały turniej. Skoro w trakcie Euro 2024 ponad połowa pociągów nie dojechała na czas, to dlaczego miałbym zakładać, że tym razem do opóźnienia nie dojdzie? Jednak co innego kilkanaście czy kilkadziesiąt minut poślizgu, a co innego dwie godziny. Bo właśnie z takim opóźnieniem mój pociąg wtoczył się do Berlina.
Choć nie do końca mój. Z Essen skład wyruszył kilka minut o czasie, ale z każdą kolejną stacją opóźnienie wzrastało. Nie byłem nawet w połowie trasy, gdy rozważania o tym, co będę robił podczas blisko dwóch godzin przesiadki w Berlinie, trzeba było porzucić. Zaczęło się obmyślanie różnych koncepcji, jak dotrzeć do Krakowa. A potem dosłowna walka o miejsce w kolejnym pociągu.
Ni stąd, ni zowąd po dojechaniu do Wolfsburga okazało się, że mój pojazd podróży kontynuował nie będzie. Powodów już nie dociekałem, bo informacja została podana tylko po niemiecku. Najwidoczniej zarządcy kolei uznali, że nie ma co jej tłumaczyć na inne języki, bo obcokrajowcy i tak zorientują się, co jest grane, gdy miejscowi pasażerowie w pośpiechu będą opuszczać ten pociąg na rzecz innego.
Psychologia tłumu zadziałała. Wszyscy machinalnie zabrali swoje majdany i pobiegli na inny peron. Tam okazało się, że pociąg do Berlina rzeczywiście stoi, ale nie jest to bynajmniej zastępczy skład. Trzeba było się więc poupychać między pasażerów pierwotnego kursu i w tych czasem dość niestandardowych pozach doczołgać się do niemieckiej stolicy.
Oczywiście nie tylko przyjezdni zżymali się na taki stan rzeczy. "Kaput" i "scheisse" w połączeniu z "Deutsche Bahn" były używane wtedy aż nadto. Tych słów tłumaczyć akurat nie trzeba.
Na Berlin Hauptbahnhof wjechałem z duszą na ramieniu. Na pociąg do Krakowa zdążyłem tylko dlatego, że... i ten był opóźniony.
Takie opowiastki można by mnożyć, ale nie zebraliśmy się tutaj, żeby wymieniać się historiami rodem z kolorowych tygodników. Co innego, jeśli komunikacyjny paraliż zataczał szersze kręgi. Apogeum miało miejsce po półfinale Anglia — Holandia w Dortmundzie.
— To był koszmar. Na dworcu kolejowym byłem tuż po północy, a wyjechałem dopiero przed trzecią. Odwołane pociągi, chaos, brak informacji. Niemcy sobie nie poradzili — opowiadał nam Tomasz Drogowski, kibic reprezentacji Anglii z Bydgoszczy.
Nikt nie wyciągnął więc wniosków z tego, co działo się w tym samym miejscu dokładnie 11 dni wcześniej. Po meczu Niemcy - Dania pasażerowie byli stłoczeni na peronach. Funkcjonariusze uznali, że nie będą nikogo wypuszczać, bo inaczej nigdy nie pozbędą się pasażerów.
Jak podawał Mateusz Miga z TVP Sport, jeden z kibiców postanowił pójść do WC. Policjant przekazał mu, że nie będzie miał już możliwości powrotu. I że jeśli odda mocz na tory, to zostanie aresztowany, ale zawsze może... zsikać się w portki.
Kurtyna.
Niemcy mają łatwą wymówkę w postaci natłoku przyjezdnych, którzy odwiedzili ich kraj w trakcie Euro 2024. Tyle że generalnie ich flagowe spółki komunikacyjne schodzą na psy. Nie tylko Deutsche Bahn, ale i Lufthansa ma już lata świetności za sobą.
Niedoinformowana obsługa po drugiej stronie telefonu, jak i na pokładzie. Permanentne overbookingi. Nie wspominając już o marnym cateringu w trakcie lotu — na krótkich rejsach nie jest serwowana nawet woda, a jedynie czekoladka. Nawet jeśli jest to czekoladka z logo Lufthansy.
A było posłuchać się Jana Marii Rokity, który już półtorej dekady temu zżymał się na narodowego przewoźnika Niemców...
Kultura dezinformacji biła po oczach
Suche żarty jednak na bok, bo problem jest poważny i zdaje się, że będzie tylko gorzej. Niemcom przydałby się ktoś, kto zdiagnozowałby ich największe obecne przywary, tak jak Piotr Stankiewicz podsumował je w książce "21 polskich grzechów głównych". Jest tam jakże wymowny fragment, który mówi o rodzimych doświadczeniach, ale w ciemno można by przyłożyć je do tego, co działo się na Euro 2024.
"Polak podróżujący polską koleją nie jest osobą, która ma swoje plany, swoje interesy, która być może czegoś nie wie lub się gdzieś spieszy. Jest raczej »pasażerokilometrem«, jednostką nie tyle ludzką, co rozliczeniową.
Powinniśmy się cieszyć, że pociąg w ogóle jedzie, a informacje o tym, co się dzieje na trasie, o możliwych przesiadkach i z której strony będzie peron – to wszystko nie jest nam potrzebne. Czasem za zbędny luksus uznajemy nawet klarowne oznaczenia nazw przystanków. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie sprawdzał w telefonie, co to za stacja, bo nie dało się tego ustalić, patrząc przez okno" — czytamy w "21 polskich grzechach głównych".
Wykapane Niemcy AD 2024. Bo oprócz permanentnych problemów ze środkami transportu na tym Euro doszła też — posługując się nomenklaturą Stankiewicza — kultura dezinformacji. Znalezienie kompetentnego wolontariusza czy przedstawiciela służb graniczyło z cudem. Co z tego, że niektórzy swoją niewiedzę próbowali tuszować uśmiechem i serdecznością, skoro nie byli w stanie pełnić swojej podstawowej funkcji: informowania właśnie.
Pal licho, jeśli chodziło o takie błahe kwestie, jak pójście w jedną czy w drugą stronę. Prawidłową drogę na trybunę kiedyś się w końcu znajdzie, prawda? Gorzej, gdyby z powodu niedoróbek organizacyjnych doszło do mniej lub bardziej znacznego uszczerbku na zdrowiu.
A takie historie czyhały prawie na każdym kroku. Ze śmiechem przez łzy angielscy kibice mogą wspominać sytuację z finału, gdy robiący wślizg Kyle Walker wyjechał poza boisko i jego kolano doznało urazu w zderzeniu z krawężnikiem, który był jakieś dwa metry od linii bocznej. Bo ten właśnie Walker wrócił później na boisko i maczał palce w obu straconych bramkach.
Tej sytuacji organizatorzy nie przewidzieli, ale na szczęście zreflektowano się, jeśli chodzi o wyłapywanie kibiców wbiegających na murawę. W fazie grupowej miało to miejsce na porządku dziennym. O kuriozum zakrawał przebieg meczu Portugalia — Gruzja.
Intruzi co rusz pojawiali się na boisku, żeby zrobić sobie zdjęcie z Cristiano Ronaldo. Gdy nie byli w stanie zrobić tego lądem, próbowali powietrzem. W ten sposób jeden z fanatyków chciał zaliczyć spotkanie z CR7. Skończyło się twardym lądowaniem.
Tamte występki przelały czarę goryczy. Kolejne mecze były już znacznie lepiej obstawione przez ochroniarzy. Wtargnięcia na boisko można było policzyć już na palcach jednej ręki. Choć i tu nie obyło się krytycznej sytuacji, gdy próbujący złapać intruza ochroniarz wpadł na Alvaro Moratę. Zanosiło się na absencję w finale, ale skończyło się na strachu.
Na pewno nie zmieniła się jedna rzecz. W jednej z korespondencji z Niemiec wspominałem, że Polscy kibice weszli bez biletów na mecz otwarcia i na spotkanie Polska — Austria. Mogłoby się wydawać, że im dalej w las, tym mniejsze prawdopodobieństwo takiego wydarzenia. Nic bardziej mylnego. Na półfinał turnieju bez aktualnej wejściówki (te były za każdym razem sczytywane z kodu QR na akredytacji) wszedł jeden z polskich dziennikarzy.
Mógł przybić sobie wirtualną piątkę z pewnym angielskim kibicem. Wypite trunki plus usypiająca gra Synów Albionu i voila: pobudkę na stadionie w Gelsenkirchen mamy gotową.
Poczucie niebezpieczeństwa
Niemcy nie kwapili się też, by na czas turnieju zapewnić większe poczucie bezpieczeństwa w centrach miast. Zwłaszcza przy głównych dworcach kolejowych, przez które przelewała się główna fala kibiców. Pal licho, jeśli miało to miejsce w biały dzień. Choć i wtedy można było zostać zaczepionym przez narkomanów i bezdomnych. Nocami te okolice przybierały jeszcze mniej korzystną aurę.
Problem bezdomności widać przy dworcach jak na dłoni. Można tam spotkać całą przekrój narodowości. Naszych rodaków też. Gdy pewnego dnia opuszczałem Hannover Hauptbahnhof, usłyszałem wśród koczujących tam osób język polski. Rzuciłem z uśmiechem "dzień dobry", a zanim pomaszerowałem dalej, usłyszałem pytanie, czy nie poratowałbym ich jakimś euro.
Odruchowo odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam gotówki, a jedynie kartę. Po czym roześmiałem się w duchu, bo przecież akurat w Niemczech w wielu miejsca kartą płacić nie można. A co dopiero u rodaka kloszarda.
Tekst ukazał się na portalu Onet Sportowy 15 lipca 2024r